Jeżdżę, więc jestem.


avatar Niniejszy blog rowerowy prowadzi Mateusz vel. Raven, który z pofabrycznej Łodzi pochodzi. Od początku 2009 roku (od kiedy prowadzi tutaj statystyki) przejechał 28483.21 kilometrów, w tym 4325.30 po wertepach. Jeździ ze średnią prędkością 19.69 km/h.
Inne informacje znajdziesz tutaj.
button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Znajomi na Bikestats

Mój Skype

Mój stan

Ujeżdżany sprzęt

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Raven.bikestats.pl

Archiwum

Wpisy archiwalne w kategorii

Z fotkami i filmami

Dystans całkowity:14216.06 km (w terenie 3125.20 km; 21.98%)
Czas w ruchu:751:20
Średnia prędkość:18.92 km/h
Maksymalna prędkość:71.16 km/h
Suma podjazdów:6575 m
Maks. tętno średnie:153 (77 %)
Suma kalorii:12065 kcal
Liczba aktywności:291
Średnio na aktywność:48.85 km i 2h 34m
Więcej statystyk

Przejechane: 93.04 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 04:29 h
Średnia: 20.75 km/h
Maksymalna: 35.80 km/h

Kumulacja zła

Wtorek, 13 listopada 2012 | Komentarze #6

Było jakoś po 17, jedną nogą już w domu. Zdążyłem wrócić z Nowosolnej, dojeżdżam do Drewnowskiej i dostaję kurs: Tulipan > M1. Totalna zawrotka, no bez jaj... Telefonicznie nic nie wskórałem, więc trzeba było jechać. Przed Placem Wolności dostrzegłem złowieszczy luz w okolicach korb. Jednak wcześniej mi się nie zdawało. :/ Pit stop, ogarnianie sytuacji i szok: prawa miska suportu mi się poluzowała i to tak zdrowo. O_O
Na szczęście w plecaku przypadkiem miałem ściągacz do korb i klucz do suportu (celem oddania ich chłopakom). I tu byłby koniec historii, gdyby nie zachciało mi się designerskich śrubek do korb na imbusa 8mm, którego oczywiście nie miałem.

Po kolejnym telefonie (przy którym wyszło, że na deser znowu szwankuje mi słuchawka BT!) udało mi się kurs zamienić na coś o wiele krótszego w obrębie ścisłego centrum.

Z każdym ruchem suport ruszał się po gwincie w te i wewte. I miałem wrażenie, że całość dalej się odkręca. 6km do domu nawet przy małej kadencji daje kilkaset takich ruchów w te i wewte. Brrr... Wizja kolejnej zezłomowanej ramy nie napajała mnie pozytywnie, więc byłem zmuszony wezwać pomoc drogową i do domu wrócić autem.

Spacerem po gzymsie © Raven

Btw, pierwszy raz prowadziłem samochód w SPDach - dziwne uczucie.




Przejechane: 50.83 km
w tym teren ~10.00 km

Czas: 03:18 h
Średnia: 15.40 km/h
Maksymalna: 38.60 km/h

Odrobina patriotyzmu i niedorobione świetlne cycki

Niedziela, 11 listopada 2012 | Komentarze #6

Ceber zadzwonił z propozycją, żeby pojechać na Masę Niepodległościową. No i pojechałem. Jako, że rower w barwach narodowych, to flagę sobie darowałem. On sobie nie darował. Ba, poświęcił do tego celu kij od szczotki, bo flagę miał zacną. I zacnie był w stanie owym masztem komuś przywalić przy ostrzejszych manewrach. Ludzi ogółem sporo, acz znajomych niewiele. JeRzU + kilka twarzy znanych z widzenia.

Po przejeździe po miejskich punktach upamiętniających odzyskanie niepodległości padła propozycja, żeby pojechać do Arturówka. Ot, żeby zobaczyć co słychać na tamtejszym corocznym wyścigu.

Nie spodziewałem się, że odnajdę tam tyle znajomych twarzy. Izka, Pollena2000, Siwy-zgr, bendus, pixon, chickenowa, Eresse, Doktorek, Michallodz, wikiyu i jeszcze X innych niewymienionych (jak czyta to ktoś, o kim zapomniałem, to z góry przepraszam :)). Gadu gadu, dekoracje, kiełbaski, herbatki i inne takie. Przy okazji mój nowy rower robił furorę i prawie każdy chciał się na nim przejechać! :D

Po zakończeniu imprezy oczywiście kierunek = bar. Tylko który? Jak wyszło w praniu Modrzewiak i Modrzew to nie jest to samo, więc wyszło małe nieporozumienie. Ostatecznie podzieliliśmy się na 2 grupy. Większość poleciała "za kaloryfer", a skromna ekipa składająca się z 4 osób wymienionych jako pierwsze powyżej + ja udała się do "Modrzewiaka". Żeby nie było zbyt prosto, w międzyczasie Siwy zgubił jedną dziwaczną śrubę z zawieszenia Speca. Próby poszukiwań spełzły na niczym, żadnej innej śrubki też dopasować nie mogliśmy. Ostatecznie jechał dalej z duszą na ramieniu i gwintowanym patykiem w zawiasie. :)

Soczki, herbatki, szarlotki... Uczciliśmy marcinowe imieniny zacnie, "Sto lat" odśpiewaliśmy.

Gdy Marcin z Izą pognali (chociaż biorąc pod uwagę gwintowany patyk może nie jest to dobre określenie) do Zgierza, ja dalej wracałem do domu z resztą ekipy. Marysia zarzuciła myśl, żeby "popisać światłem". Adam miał odpowiedni aparat, ja miałem statyw, więc czemu nie? Po znalezieniu odpowiednio ciemnego miejsca zaczęło się tworzenie. Napisy szły nam średnio, więc wzięliśmy się za rysowanie. :) Po mniej lub bardziej udanych próbach głównym modelem została Marysia w różnych konfiguracjach. Największy problem sprawiało nam z Adamem odpowiednie odwzorowanie tych.. no.. ekhem.. biustu. Mimo, że doszło do małych rękoczynów (a przynajmniej ja oberwałem za ostatnie dzieło), to chyba nie wyszło, tak źle, prawda? :P








Meta Wyścigu Niepodległości © Raven

Koziołek Matołek? Eeeeee... © Raven

A ja chcę się przejechać! © Raven

A teraz ja! Teraz ja! © Raven


Czyżby niektórym sława i radość z wygranej zbytnio uderzyły do głowy? :P © Raven


Gwintowany patyk, jako alternatywne łączenie linków zawieszenia w Specu FSR © Raven

Konwersacje w doborowym towarzystwie © Raven

Jaśnie Maria jako Pani Ciasteczko © Raven

Jaśnie Maria jako.. light-biker? © Raven




Przejechane: 76.91 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 03:40 h
Średnia: 20.98 km/h
Maksymalna: 35.50 km/h

Pierwszy test bojowy nowego miejskiego czołgu

Środa, 7 listopada 2012 | Komentarze #10

Z całym szacunkiem dla żółtej taksówki nie miałem czasu na dłuższą żałobę.

Jak zrobić coś z niczego?
W przydomowym bałaganie walał się pewien stary "góral". Co bardziej spostrzegawczy czytelnicy zauważą, że już raz już robiłem do niego podejście, kiedy bawiłem się w ostre koło. Kolejne 1,5 roku leżał, kurzył się i rdzewiał. Złom, ale rama OK. Wymiary i kąty podobne do Vitamina, więc postanowiłem dać jej drugie życie.

No to tak: miałem ramę, kierownicę z mostkiem i sztycę z siodełkiem. Trochę mało.

Tym razem nie było eksperymentowania, gdyż po wcześniejszych doświadczeniach dokładnie wiedziałem, czego chcę.
Po wizycie w sklepie do kompletu doszła reszta zabawek m.in.:
-koła na stożku Trochę się wnerwiłem, kiedy okazało się, że w tylnym jedna szprycha jest trochę wykrzywiona, a przednie koło jest trochę przekoszone w jedną stronę. Niestety defekty wyszły na jaw dopiero po montażu, więc dałem sobie spokój z reklamacjami - da się z tym żyć.
-ogumienie - sprawdzone, toteż nie wydziwiałem i kupiłem takie samo. Tutaj jedno z moich największych zaskoczeń Decathlonu, czyli niezłe opony z bTwinowskim brandem, które przeżyły 15kkm i mogły by jeszcze pojeździć. Przy czym pierwszą gumę na nich złapałem w połowie wspomnianego dystansu.
-pełne błotniki na drutach
-coś lepszego do hamowania
-napęd Tutaj bazowałem na doświadczeniach z Vitamina, tak więc szeroki łańcuch + wolnobieg Dicta + korba Suntour'a z 2 zębami więcej, niż jej poprzedniczka. Daje to przełożenie 38:16=2,375. Wcześniej miałem 2,25.

Kompletny zestaw klocków © Raven

Miałem już wszystko oprócz przeklętych fajek od hamulców. Zorientowałem się dopiero późnym wieczorem i z braku laku musiałem tymczasowo okaleczyć crossówkę.
Zabieramy się do zabawy. Może będzie z tego rower. © Raven

Kierownik skrócony z 58 do 52cm, wszystko złożone do kupy. Wygląda nieźle, czas na testy.
Finito. Jeszcze ciepły - jak bułeczka prosto z pieca. © Raven


====================

Nazajutrz postanowiłem go kuriersko rozdziewiczyć. Warunki iście bojowe, bo cały dzień lało.

Jak wrażenia? Wagowo niewiele lżej, za to dużo sztywniej i to się czuje. Rowerek bardzo zwinny i zrywny. Miałem pod dupą wiele różnych bicyklów i wbrew przekonaniom kolegów kurierów śmiem twierdzić, że ten jest zwrotniejszy i praktyczniejszy (w mieście), niż wszystkie tępe koła i inne pseudo-kolarzówki razem wzięte. :P
Btw, nie wiem, dlaczego wcześniej nie kupiłem sobie takich błotników (?) - genialne. Poza tym wygodnie, innych uwag brak. Pomijam wieczorne poluzowanie się kierownicy (pójdzie klej na gwint i będzie OK).

Wygląda na to, że się polubiliśmy.
Powstał godny następca.

Uprzedzając pytania, dodam kilka słów, co do tego, dlaczego jest to damka. Zasadniczo powody są dwa:
1. Bo akurat taka, a nie inna rama walała mi się w graciarni;
2. Bo przynajmniej 2 razy dziennie muszę go taszczyć po schodach i obniżoną ramę łatwiej jest chwycić.

A w gruncie rzeczy od swojego męskiego odpowiednika nie różni się niczym oprócz tej jednej rurki.




Przejechane: 47.87 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 02:37 h
Średnia: 18.29 km/h
Maksymalna: 34.40 km/h

Taxi - kurs 385 (OSTATNI) - przyjaciel poszedł na żyletki

Środa, 31 października 2012 | Komentarze #21

No i stało się. Nomen omen tuż przed świętem zmarłych Vitamin zakończył swój żywot.

Tego dnia w sumie nic nie zapowiadało jego rychłego końca. Zaczęło się od gumy z tyłu. Przy okazji wyszła awaria piasty. No ale jakoś się dalej jechało. I wnet nadpsuty już suport dał o sobie znać w mało-przyjemny sposób. Usłyszałem zgrzytochrup (czy jakby to inaczej nazwać?), a pod nogami zrobiło mi się miękko. Prawe łożysko zostało wprost zmielone.

Oto po czym poznać, że wkład suportu ma już dość. Tak, to jest (był?) PAKIET. © Raven

Korba latała tak na boki, że zrzucała łańcuch. Chodnikami (bo na jezdnię wjechać się bałem) jakoś dokulałem się do domu. Nazajutrz zabrałem się za diagnozę i leczenie. Nie spodziewałem się, że nie uda mi się już wkręcić prosto nowego wkładu. Gwint najwidoczniej dostał w d**ę i próba dokręcenia lewej miski kończyła się fiaskiem, gdyż ta się przekrzywiała. Ponownie gwintować już nie ma czego(mufa była już kiedyś gwintowana), tak więc mój Żółty Przyjaciel odszedł do historii.

2 lata historii, 2 zimy.385 wyjazdów w czasie których nastukało 15838 kilometrów.
Kupując go (za zawrotne 349,99zł) nie wierzyłem, że może tyle przeżyć. A przeżył wiele. Wielokrotnie (choć na niedługo) zaniemógł, ale miał do tego prawo. Wbrew początkowemu uśmiechowi politowania dzielnie towarzyszył mi każdego dnia w pracy i udowadniał, że potrafi wiele.

W chwili pisania tego tekstu poszedł już na żyletki. Na pamiątkę została mi trąbka. Nie działająca w pełni, ale zawierająca ducha. Łezka w oku się zakręciła. Niby to tylko rower, nie? Jeden z wielu. Ale jednak jakiś sentyment pozostał.
Ostatnie zdjęcie w pełnej krasie... © Raven

...i ostatnia przymiarka do kokpitu © Raven

Wycinek z historii © Raven

Już po sekcji zwłok © Raven



Jako, że trzeba żyć dalej (a jak żyć, to i pracować - choć nie ma czym), jestem w trakcie ekspresowej realizacji kolejnego budżetowego projektu mającego zastąpić żółciaka. Co to będzie przedstawię wkrótce. Póki co jedna mała fotka na potwierdzenie, że nie siedzę w kącie i płaczę, tylko działam. :)




Przejechane: 22.15 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 01:40 h
Średnia: 13.29 km/h
Maksymalna: 43.15 km/h

SLM - epilog: Krynica Morska - Braniewo

Czwartek, 16 sierpnia 2012 | Komentarze #4

Wstaliśmy wcześnie, zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy śniadanie i w deszczu popędziliśmy, żeby zdążyć na statek do Fromborka. Takie fajne zwieńczenie całej wyprawy i pożegnanie z wielką wodą. :)
W połowie drogi ładnie się rozpogodziło, we Fromborku słoneczko już przyjemnie grzało.

Na miejscu odkryliśmy, dlaczego internetowa szukajka nie chciała powiedzieć nic na temat stacji kolejowej we Fromborku. A no dlatego, że jest ona zabita dechami (dosłownie), a tory zarosły trawą. :P

Po analizie mapy pozostało pojechać do Braniewa oddalonego o 10km. Jeszcze we Fromborku zahaczyliśmy o Muzeum Mikołaja Kopernika. Zamek, kościół, wieża widokowa, planetarium.. Full service. Bardzo sympatyczne miejsce, chętnie tam wrócę, żeby chociażby zwiedzić wspomniane planetarium.
Pstrykając tak sobie ciut lipne zdjęcia komórką wspomniałem swojego Lumixa i pomyślałem: "A może się uda?". Wygramoliłem go z plecaka, po czym włączyłem i.. zrobiłem piękne ostre zdjęcie krzycząc przy tym z zachwytu. :D
O co chodziło - nie wiem. Dzień wcześniej cały czas woda lała się z nieba - może wilgoć mu zaszkodziła, po czym w nocy odparowała? Ciężko powiedzieć. Od tamtej pory do chwili pisania tego tekstu aparat działa bez zarzutu.

W drodze do Braniewa zdążyliśmy się jeszcze pochapać, bo tamten uparcie wlekł się wąskim chodnikiem mimo prostej i pustej asfaltowej drogi.
Na miejscu najpierw ruszyliśmy w kierunku stacji, co by sprawdzić, czy ta również nie jest zabita dechami. Owszem: jest, ale pociągi jeżdżą. Odjazd za godzinę, postanowiliśmy coś zjeść. Pierwszą myślą była pizza, lecz takowej znaleźć się nie udało. Znaleźliśmy za to kameralną Naleśnikarnię (U Jadzi bodajże). Ceny przystępne, naleśniki z prawie półmetrowej patelni, dodatków nie szczędzą. Obżarliśmy się, jakbyśmy naleśników nigdy nie widzieli. :D Szczerze polecam, jakby kogoś tam przywiało.

Po dowleczeniu się z powrotem na stację cierpliwie czekaliśmy na pociąg. Gdzieś tam przeleciał wielki towarowy skład (ciągnięty przez buchającą dymem lokomotywę) opisany cyrylicą.
Gdy było 5min do odjazdu, w naszych głowach zapaliła się lampka z napisem "niepokój". Godzina z rozkładem się zgadza, peron również, a pociągu ni ma. 2 tory dalej, na drugim peronie stało coś na kształt naszych łódzkich tramwajów PESA, tyle że większe. Nijak mi to nie pasowało do "PKP Inter Regio" kojarzącego się ogólnie ze starymi, obdrapanymi "ogurasami". No ale Cinek poszedł tam, żeby dla pewności zapytać. 30 sekund później widziałem, jak biegnie z powrotem o mało nie gubiąc przy tym nóg. Dla mnie komunikat był jasny: "dzida, bo nam pociąg odjedzie!".
W międzyczasie zorientowałem się, że na tym zadupiu nie ma nawet trakcji, a pociąg, który będzie nas wiózł jeździ na ropę.
W środku czyściutko, pan konduktor sympatyczny, gadka szmatka. Spalinowy skład sunął, a z głośników leciały zapowiedzi kolejnych stacji. Powiało Europą.

W Elblągu przesiadamy się w kolejne "Regio". Tu już trakcja jest, więc jest także dobrze znany stary i obskurny, brudny i wysprejowany "oguras". I jest szemrane towarzystwo w ostatnim wagonie. Parafrazując: "Wrzeszczą, piją, lulki palą." :/ Jakoś przeżyliśmy.

W Tczewie czekała nas kolejna przesiadka, tym razem już na pociąg docelowy. Udaliśmy się do kasy, wyrecytowałem co i jak (taki i taki pociąg, taka i taka godzina, taki i taki bilet + rower), po czym pani z okienka się zamyśliła, popatrzyła w rozkład, zmarszczyła czoło i rzekła:
-Z rowerem to nie da rady!
O_O Nogi się pode mną ugięły.
-Ale jak nie da rady?!
-Bo to jest pociąg "R", czyli rezerwowany i z rowerem nie da rady. Żebym chciała, to nie mogę panom biletów sprzedać.

No i co teraz? Pani popatrzyła, poklikała i wyklikała połączenie przy którym w domu bylibyśmy (jeśli dobrze pójdzie) jakoś po 8 rano, wliczając w to kilkugodzinne koczowanie na dworcu. Widząc przerażenie w naszych oczach poradziła, żeby udać się do kierownika pociągu, dobrze zagadać, powiedzieć co i jak. Jeśli pociąg nie będzie zapchany, a konduktor okaże się człowiekiem, to może nas weźmie, ale to od niego zależy.
Tak też zrobiliśmy.

Pociąg się pojawił i standardowo w planach były 2min postoju. Dorwaliśmy 1go konduktora, który nas spławił twierdząc, że on kończy pracę. Dorwaliśmy więc drugiego, po czym w 30 sekund streściliśmy całą sytuację robiąc przy tym smutne minki i maślane oczy. Ten ściągnął 3go konduktora i zaczęła się dyskusja kto ma ile ludzi "na składzie". My jeszcze dodajemy, że możemy siedzieć gdziekolwiek, byle pojechać, ktoś tam inny już gwiżdże, że czas odjeżdżać. Temperatura rośnie, panika również. W końcu zmiękli i wpuścili nas do przedsionka tuż przed kuszetką. I tam koczowaliśmy przez kolejne kilka godzin (dostając na każdym postoju drzwiami w d**ę), żeby ostatecznie wysiąść w Łodzi.

W pociągu też było wesoło. Gdynia - Zakopane, czyli przez całą Polskę, ludzie wracają z wakacji, inni na nie jadą, tyle, że w góry. Około godziny 20 wagon sypialny zostaje zamknięty, a reszta składu zamienia się w jedną wielką libację i pielgrzymki nawalonych (acz wesołych i przyjaznych), którzy widząc nasze sprzęty tuż pod drzwiami klopa twierdzili, że się zleją, nim dotrą przedział dalej.
Ewenementem był gość na oko lat 20-kilka, dredy, kozia bródka, kolczyk w brwi. Przymaszerował do nas chwiejnym krokiem taszcząc 5-litrowy baniak cytrynówki niewiadomego pochodzenia i nagabywał, żebyśmy się z nim napili. Po długich negocjacjach i odrobinie ściemy udało się go spławić. A potem jeszcze raz. I kolejny. Bo wracał kilkakrotnie i zawsze zapominał, że już u nas był i że "nie pijemy, bo prowadzimy". ;)
Dorwał nas jeszcze w Łodzi, w momencie wysiadania z pociągu. Z resztą chyba wszyscy mieszkańcy okolic Łodzi Żabieńca słyszeli jak nas na odchodne pozdrawiał. :D





PKP Frombork pozdrawia © Raven

Pierwsze zdjęcie po zmartwychwstaniu aparatu. :) © Raven

Kościół? Katedra? W Muzeum Mikołaja Kopernika. © Raven




Port we Fromborku © Raven

Muzeum Mikołaja Kopernika - widok na dziedziniec © Raven

Tymbark podnosi morale © Raven

Pyszne i tanie naleśniki © Raven

A co mi tam - zrobię małą reklamę :) © Raven

PKP Braniewo - legenda głosi, że kiedyś stacja ta tętniła życiem © Raven


Żeby zrozumieć musiałem przeczytać 2 razy. Gwoli ścisłości: przez tą stację przejeżdża może 1 pociąg na godzinę © Raven

Inter Regio? Jak widać cuda się zdarzają. © Raven

Zamek w Malborku widziany z okna pociągu © Raven

Grunt, to pozytywne nastrajanie podróżnych © Raven

Cinek oddał się lekturze. Chociaż nie wiem, czy bardziej nie interesowały go obrazki. © Raven

Mnie już czytać raczej się nie chciało ;) © Raven

I tak oto zakończyła się nasza wyprawa. Nie obyło się bez niespodzianek, jednych pozytywnych, innych mniej. Naprawdę fajnie spędzony czas, złamany został stereotyp płaskiego jak stół i nudnego, z rowerowego punktu widzenia, wybrzeża. No i najważniejsze: zdobyliśmy wszystkie rodzime latarnie morskie.

Teraz pozostaje tylko złożyć wniosek o srebrną odznakę BLIZA, z łezką w oku przeglądać zdjęcia i kombinować: co fajnego można by zrobić w przyszłym roku? Co by nie było, zapewne również będzie to tu opisane.




Przejechane: 76.65 km
w tym teren ~15.00 km

Czas: 04:43 h
Średnia: 16.25 km/h
Maksymalna: 34.91 km/h

SLM - etap 9 (ostatni): Gdańsk - Krynica Morska

Środa, 15 sierpnia 2012 | Komentarze #0

Pogoda od rana nie rozpieszczała, ale trzeba było jechać dalej. Początkowo mieliśmy jechać tylko do Jantaru, lecz szybko zapadła decyzja, że kręcimy od razu do Krynicy.

Pierwszym problemem okazało się kupno jedzenia, bo wyleciało nam, że 15 sierpnia jest dniem ustawowo wolnym od pracy. Jako, że w Łodzi na każdym rogu jest praktycznie zawsze otwarta Żabka, to postanowiliśmy takową znaleźć i tam. Bezskutecznie. Na Jarmarku Dominikańskim udało nam się zdobyć jakiś wypasiony chleb za równie wypasioną cenę (w sensie chorą). Dalej gdzieś w głębi zwyczajnego osiedla trafił się jeszcze otwarty spożywczak.

Droga prowadziła przez teren rafinerii. Może jest jakiś przejazd? Nie było. Uzbrojony strażnik nie zdziwił się wcale na nasz widok. Baa.. Stwierdził, że nawigacje też tamtędy prowadzą! Nie pozostało nic innego jak zawrócić i objechać kolosa dookoła (rafinerię, nie strażnika).

Tuż za Gdańskiem Cinek jako zapalony geograf ubzdurał sobie, że MUSI zobaczyć na żywo ujście Wisły. Jako, że ja nie miałem ochoty pchać się kolejny raz w piach po kostki z rowerem powiedziałem: "Droga wolna - ja zostaję!". I poszedł, za 15 minut miał wrócić. Zatrudniłem do pracy MP3'kę, ale po pół godzinie cierpliwość mi się skończyła i popędziłem towarzysza telefonicznie. Po kolejnych 15 minutach wrócił i stwierdził, że z drugiej strony jest elegancki dojazd. -.-

Przeprawa promem przez rzekę i wio dalej.

Przez przypadek trafiliśmy do obozu koncentracyjnego w Sztutowie. W sensie, nie, że nas zamknęli, tylko przejeżdżaliśmy obok. Zajechaliśmy, żeby obejrzeć z grubsza (na kompletne zwiedzanie nie mieliśmy zbytnio czasu) i pstryknąć kilka zdjęć.

Tuż przed dotarciem do dzisiejszego celu posłuszeństwa odmawia aparat. Nie łapie ostrości, na ekranie wywala "błąd obiektywu", po czym wyłącza się z wysuniętą lufą. Resetowałem, cudowałem, po czym mało się nie popłakałem. :/ Po długiej walce obiektyw się schował, a kolejne fotki musiałem robić komórką. Cóż.. To tylko sprzęt (tia.. pitu pitu.. :[), dobrze, że padł teraz, a nie w połowie wyprawy. Choć marne to pocieszenie.

W Krynicy Morskiej padał deszcz, więc szybko zaliczyliśmy ostatnią latarnię na naszej trasie i postanowiliśmy poszukać noclegu. Udało się za pierwszym podejściem i zarazem był to najtańszy nocleg pod dachem na tym wyjeździe. Ile? 20zł od głowy. Luksusów nie było, ale był dach, 2 łóżka, prysznic, lodówka i czajnik elektryczny.
Wieczorem jeszcze wyszliśmy "na miasto", żeby przekonać się, że Krynica Morska jest kolejnym po Międzyzdrojach, najbardziej burżujskim miastem na polskim wybrzeżu. Cinek ze smakiem (a fe..) spałaszował cholernie drogą przypaloną zapiekankę ze śmierdzącego pieca, ja poprzestałem na zupce z proszku.

Dzień się kończy, idziemy spać z niedowierzaniem, że to już koniec i nazajutrz będziemy spać już w swoich łóżkach z wypełnionymi paszportami pod poduszkami. :)
Wszystkie latarnie morskie na polskim wybrzeżu zaliczone -
mission completed!

Pytanie za milion: Jak pokroić świeży chleb nożem do masła? © Raven


Rafineria w Gdańsku - robi wrażenie © Raven

Przeprawa promowa © Raven


I wtedy zapadła minuta ciszy © Raven





Medytacja? © Raven

Przyczajony Cinek na ambonie © Raven

Kapitalne miejsce na imprezę, nawet prąd jest - mam koordynaty GPS! © Raven

Na grillu zmieściłby się rower © Raven

Widok z latarni w Krynicy © Raven

Niepozorne żarówy © Raven

Wiza z Krynicy Morskiej - ostatnia latarnia zaliczona! © Raven

Tam już byliśmy © Raven


Zaliczone latarnie:Krynica Morska
Łącznie: 15/15 - mamy wszystkie!

P.S. Może przyśni mi się działający aparat?




Przejechane: 81.29 km
w tym teren ~5.00 km

Czas: 04:57 h
Średnia: 16.42 km/h
Maksymalna: 45.84 km/h

SLM - etap 8: Władysławowo - Gdańsk

Wtorek, 14 sierpnia 2012 | Komentarze #3

Droga w większości utwardzona, spora jej część była drogą tylko dla rowerów.
Od dziś skończył się sielski klimat nadmorskich miejscowości wypoczynkowych. Jaja zaczęły się w Gdyni, kiedy zobaczyliśmy wielki zakręcony węzeł drogowy, a my chcieliśmy jechać.. no.. hmm.. jakoś tak na wprost. No i rzeźba między samochodami i w smrodzie spalin. Jakoś poszło.

W Sopocie trafiliśmy na kapitalne połączenie (oczywiście stricte rowerowe) z Gdańskiem. Nawet znaki drogowe i tabliczki z nazwami miejscowości były. :) Ponadto ktoś świetnie pomyślał projektując progi zwalniające (o ile można to tak nazwać, bo w sumie miały kształt fali) przed przejściami dla pieszych. Działa jak trzeba, a z drugiej strony życia nie utrudnia.

W Gdańsku zaliczamy byłą, jak się okazało, latarnię: Gdańsk Nowy Port. Zrobili z niej fajne małe muzeum.
Po krótkim rozeznaniu postanowiliśmy spać w Schronisku Młodzieżowym, gdzie panowała iście szpitalna atmosfera. Z tym że dużo czyściej i bardziej kulturalnie. Rowery nam schowali (każdy miał swój numerek, żeby nie było, że ktoś inny wstawi, a innym wyjedzie), w recepcji dali świeżą wykrochmaloną pościel złożoną w równiutką kosteczkę. We wskazanym pokoju było chyba z 8 łóżek, w większości zajętych. Lokatorzy w większości mało rozmowni, mruki - rzekłbym. Jeden chłopak okazał się bardziej komunikatywny, toteż wieczorem wybraliśmy się razem na piwo i ogólnie połazić po Gdańsku. Sympatycznie, choć szkoda, że nie było komunikatywnych koleżanek. :P

W Pucku można było wypożyczyć praktycznie wszystko, co pływa © Raven



I wtedy jazda prosto okazała się wcale nie być prosta © Raven



Jak dobrze, że liczniki rowerowe nie mają homologacji! :) © Raven

Czyhałem aż się tą śmietaną upierdzieli... © Raven

...a on czyhał, aż upierdzielę się ja :D © Raven

Wjeżdżamy do Gdańska © Raven

Wyjeżdżamy z Sopotu © Raven

Fajnie pomyślany sposób na poprawę bezpieczeństwa © Raven

Ozdobne światło starej latarni w Gdańsku © Raven

Świeżo wypakowane z kontenerów © Raven

Gdańsk Nowy Port © Raven






Tu spaliśmy © Raven


Zaliczone latarnie:Gdańsk Nowy Port
Łącznie: 14/15




Przejechane: 23.33 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 01:20 h
Średnia: 17.50 km/h
Maksymalna: 37.78 km/h

SLM - bonus: rejs po Zatoce Puckiej

Poniedziałek, 13 sierpnia 2012 | Komentarze #5

Wstaliśmy nad wyraz rześcy, szybkie śniadanie i przed 10 byliśmy zameldowani w porcie w Chałupach. Kapitan Rysiek przygotowywał okręt, a my w tym czasie kminiliśmy, co zrobić z rowerami. Bosman się uparł, że jak mają tu być, to mają stać w "stojaku na rowery" (czyt: drucianym wyrwikółku, do którego nawet nie bardzo miałem jak sensownie przypiąć swój rower ze względu na rozkręcany zawias z tyłu). Jak się okazało, kapitan i bosman to kumple, więc po małych negocjacjach udało się załatwić, żeby przechował nam rowery w szopie, gdzie garażuje sprzęty do wypożyczania.
-"Ale jak nie wrócicie przed 20, to je wystawiam, bo muszę swoje schować!" - burknął groźnie.
-"Damy radę!" - chyba...

No i popłynęliśmy.
Najpierw trafiliśmy na tzw. ruchome wyspy, czy, jak kto woli, suchą mieliznę. O co chodzi? A no o to, że będąc spory kawał od brzegu nagle łódka się zatrzymała. No to zwinęliśmy żagle, podwinęliśmy nogawki i wyskoczyliśmy za burtę, żeby wpaść do wody.. po kolana! :D Słonko praży, żagle powiewają na lekkim wiaterku, przez płytką i bardzo czystą wodę widać piasek na dnie, a tymczasem ląd daleko na horyzoncie. Fajne uczucie, jak na Karaibach. ;) Kilkadziesiąt metrów dalej można było stanąć już suchą stopą na piasku - utworzyła się długa wąska wysepka (na drugi dzień pewnie już jej tam nie było). Ogółem zagłębie kitesurferów (dla niewtajemniczonych: połączenie deski surfingowej i spadochronu), których było tam od groma.
W oddali widzieliśmy wystające ponad lustro wody wraki powojennych okrętów, do których niestety nie mogliśmy się zbliżyć biorąc na uwagę ryzyko przedziurawienia kadłuba. Cinek, jako świetny pływak, niewiele myśląc wskoczył w kąpielówki, założył gogle i popłynął te kilkaset metrów ogarnąć sprawę z bliska. Na chwilę nawet zniknął nam z oczu, lecz zaraz potem widzieliśmy, jak siedzi na wieżyczce jednego z okrętów.

Głównym celem była była poniemiecka torpedownia, czyli mówiąc w skrócie wielka dziwaczna betonowa konstrukcja na środku zatoki. Chcieliśmy nawet do niej zacumować, ale nie udało się znaleźć sensownego miejsca do podejścia. Opłynęliśmy dookoła i nic. Jako, że byliśmy już kawałek drogi od Chałup zrobiliśmy przy okazji nawrót i ustawiliśmy się z wiatrem. No i wtedy zaczęła się zabawa. Cinek, który do tej pory trzymał ster uradowany niczym przedszkolak, który dostał nową zabawkę płynął trochę zapobiegawczo bojąc się wywrócenia nas. No ale przyszedł czas na zmianę i wtedy Rysiek pokazał, że tamten nie miał się czego obawiać. ;) Przez większość drogi powrotnej lecieliśmy z nachyleniem rzędu 30-40 stopni siedząc z dupami za burtą, żeby trzymać przeciwwagę i tak oto wesoło skakaliśmy sobie po małych falach. Przechył taki, że woda wlewała się przez burtę i co jakiś czas była ręczna sesja z podbieraczkiem (wszak pompy na pokładzie nie mieliśmy). Czad! :D Znaczy, dla mnie tylko na początku był czad, bo jako szczur lądowy nie posiadam zbytnio zaprawionego żołądka, jeśli chodzi o takie bujanie. Mówiąc wprost: zzieleniałem, co skończyło się pawiem za burtą. Nawet niejednym. Moi kompani się śmiali, bo ponoć to był wiatr tylko "czwórka" (w skali do 10). Ale i tak było warto. :P

Pod koniec wiatr jakoś nie chciał nam sprzyjać i powolutku, powolutku dziabaliśmy do przodu. Do tego zrobiło się chłodno. Wróciliśmy praktycznie na styk na 20:00. Bosman już prowadził swoje rowery do szopy i tylko głośno zagwizdał na nasz widok.
Po stanięciu na stałym lądzie nogi miałem jak z waty, głupie uczucie.
Podziękowaliśmy, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem do Władysławowa. Było ekstra!



Jak na Karaibach ;) © Raven

Świr popłynął oglądać wraki. Jeszcze w wodzie do pasa, dalej jest podobno 8m głębokości. © Raven


Suchy ląd na środku zatoki © Raven

Okręt zaparkowany © Raven

Jak trochę popływał, to go potem wypizgało © Raven

Statyw dawał radę © Raven

Słońce w pełni, wiatr w żagle © Raven

Powojenna torpedownia © Raven


Zaraz nabierzemy wody © Raven


Kapitan wylewa wodę z pokładu © Raven



Koniec zabawy, zwijamy żagle :( © Raven


Zachód słońca w Chałupach © Raven




Przejechane: 85.58 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 04:59 h
Średnia: 17.17 km/h
Maksymalna: 41.81 km/h

SLM - etap 7: Hel

Niedziela, 12 sierpnia 2012 | Komentarze #0

//Na wstępie chciałbym przeprosić wiernych czytelników za tak długą przerwę. ;)

Półwysep Helski zaskoczył nas świetnie przygotowaną i oznakowaną rowerową drogą ekspresową na prawie całej jego długości. 35km prosto - brzmi nudno, prawda? A no okazuje się, że niekoniecznie. Niby prosto, a droga była kręta i do tego obfitowała w liczne wzniesienia (zwłaszcza pod koniec). Miłym urozmaiceniem były drogowskazy na bieżąco informujące o odległościach od poszczególnych miejscowości.

Jadąc tak sobie przez Jastarnię (a może Juratę? Nie pamiętam już) Cinek wymyślił, żeby zobaczyć letnią rezydencję prezydenta RP. Zobaczyliśmy: wielki strzeżony niczym wojskowy poligon leśny obszar, milion kamer i tabliczki "Strefa zamknięta", czy coś w ten deseń.

A w ogóle, to ubzduraliśmy sobie, że na Helu wypożyczymy coś pływającego i wpakujemy się na to coś z rowerem. Mój kompan ma wiele różnych dziwnych uprawnień na różne dziwne wodne wehikuły, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby wziąć jakąś małą żaglówkę. Tylko sęk w tym, że nie było skąd. Zdezelowane kajaki i rowerki wodne nas nie satysfakcjonowały. Wracając do Władysławowa dostrzegłem dumną tablicę "Port Chałupy", a pod nią multiwypożyczalnię: rowerów (z kołami, nie wodnych), żaglówek, motorówek. Podpytaliśmy bosmana i owszem, jedna gówniana żaglówka była, za 40zł/h, w określonym obszarze...
Cinek, jako zapalony żeglarz zaczął kręcić się po przystani i oglądać to, co było do niej przycumowane. Wypatrzył jakąś fikuśną łódkę (kaszubską jak się później okazało) z dumnymi, czerwonymi (sztormowymi ponoć ;)) żaglami. A wtedy zaszedł go od tyłu jakiś gość (rybaczki, zarośnięta twarz, lat +/- 50) i gadka w stylu "Czego on tutaj szuka?". Był to właściciel owej żaglówki. Słowo do słowa i wyszło na to, że nazajutrz wypływa w rejsik po zatoce.
"Jak chcecie, to wpadajcie!"
Cały dzień pływania za frajer?! Długo nie trzeba było nas namawiać.
Zbiórka o 10 rano.

Z punktu widzenia wieży we Władysławowie Hel wydawał się niepozorny © Raven

www.wladek.pl, czyli Władysławowo na żywo © Raven

Idiotoodporna klatka schodowa © Raven

Znalezione na parapecie © Raven



Przez ten "freedom" o mało nie wpadłem do wody, bo pomost się bujał :D © Raven

Rowerowy parking za 500m?! © Raven

Latarnia - Jastarnia © Raven

Latarnia w Jastarni w pełnej okazałości © Raven

Aż się zatrzymałem, żeby przetrzeć oczy © Raven

Co to jest? Wał napędowy okrętu podwodnego? © Raven

Latarnia Hel - ciasno jak w ***** © Raven


Latarnia Hel w pełnej okazałości © Raven

Kolacja na bogato, czyli szalejemy mając do dyspozycji lodówkę i w pełni wyposażoną kuchnię :) © Raven

Zaliczone latarnie:Jastarnia, Hel
Łącznie: 13/15




Przejechane: 41.05 km
w tym teren ~30.00 km

Czas: 04:48 h
Średnia: 8.55 km/h
Maksymalna: 28.77 km/h

SLM - etap 5: Rowy - Łeba (piaszczysta masakra)

Piątek, 10 sierpnia 2012 | Komentarze #13

Dzień bez zalewania jest dniem straconym. źródło wody znajdzie się zawsze. Jeśli w nocy nie padał deszcz, to może być to np. ściśnięty ustnik od bukłaka. W namiocie potop.

Z samego rana wjeżdżamy do przeklętego Słowińskiego Parku Narodowego. Znaczy się w momencie wjazdu przeklęty jeszcze nie był, ale szybko się nim stał. Zapłaciwszy ulgowe 3zł za sam wstęp ruszyliśmy wgłąb usianego korzeniami i błotem lasu. Ja na fullu jechałem jak wielki pan, Marcin coś tam czasem pozrzędził. Dostaliśmy się tak do latarnii Czołpino, notabene chyba najgorzej usytuowanej z punktu widzenia rowerzysty (nie dość, że po piachu, to jeszcze stromo do góry).

Z latarnii było już widać coś, co w samym założeniu miało nas zabić, czyli Wydmę Czołpińską = ponad 1,5km spaceru po rozgrzanym, sypkim jak mąka piasku, w który wpadało się aż za kostkę, a kołem aż pod tarczę hamulcową. Opcje były 2: albo się przez to przedrzeć, albo nakładać niewiadomo ile kilometrów i objechać. Jak nie trudno się domyślić postanowiliśmy być twardzi.

Mijający nas turyści gubili w Wielkim Piachu uzębienie. Jedni pukali się w czoło, inni radośnie pozdrawiali i życzyli wytrwałości - różnie to bywało. O ile po płaskim jakoś się szło, tak gdy robiło się stromo pod górę, to zaczynały się schody. Tfu! A gdzie tam! Schody to bym wtedy błogowławił... Potym było z góry, co równało się z tym, że w piachu można było zgubić nogi. Tylko teraz co lepiej zgubić: nogi, czy rower? Na szczęście nic nie zgubiliśmy.

Wydma się skończyła, zaczął się las. Rzut jednym okiem na mapę, drugim okiem na GPS i chwila do namysłu. Do wyboru było albo paręnaście KM plaży, albo.. albo nie było innego wyboru. Ale była też jakaś polna droga. Znając życie z jednej strony musiał być kolejny wojskowy poligon, a z drugiej nie wiadomo co. Ale było po drodze, więc czemu nie spróbować? A no np. dlatego, że po parkach narodowych wolno poruszać się tylko wyznaczonymi szlakami, a ta droga bynajmniej do takowych nie należała. Co czeka niepokornych do końca nie wiedzieliśmy i chyba nie chcielismy wiedzieć. Ale zaletą owej drogi było to, że nie była usłana żółtym piaskiem. I tak sobie jechaliśmy i jechaliśmy do czasu, gdy ujrzeliśmy zaparkowanego białego Jeeppa z logo Słowińskiego Parku Narodowego na bocznych drzwiach. Wtedy Marcin dostał swoisty zastrzyk mocy, krzyknął "Spierd***my!" i ruszył do przodu aż się zakurzyło. Nie pytałem o szczegóły - pognałem za nim co jakiś czas oglądając się za siebie i nasłuchując odgłosów silnika.

Droga drogą, ale w końcu niespodziewanie się skończyła, a w jej miejsce zaczęła się dzicz. Kilkakrotnuie sarny (tudzież inna zwierzyna leśna) nam skakały parę metrów przed nosem. o.O Kontrolując azymut pobłądziliśmy trochę po lesie i wylądowaliśmy (a jakże!) w piachu. :| Dalej nie było się co pchać, zapadła decyzja, żeby dostac się do plaży. Tylko jak to zrobić przez wysokie wydmy? Znależliśmy jakieś obniżone miejsce i uważając, żeby nic nie niszczyć przedostaliśmy się do morza. Głupie uczucie, ale wtedy cieszyłem się, że jestem już na plaży. :) Na horyzoncie ani żywej duszy, raz tylko 3 gości na motorach przefrunęło wprost po plaży i znikneło w oddali. Zmęczeni zrobiliśmy sobie mały piknik. Marcinowi udało się nawet uwalić równiutki kawałek szyjki butelki (został pod kapslem), o czym na swoje nieszczęście dowiedział się dopiero, gdy napił się własnej krwi z rozciętej wargi.

Po pikniku nie było nic oprócz piasku i wody. I tak z 10km... Czasami na kilkaset metrów udało się na rower wsiąść, ale i tak większość czasu maszerowaliśmy. Przynajmniej nie padało, ale marna to pociecha. Wkrótce dogonił nas jakiś facet, który wkopał się prawie tak samo jak my, z tym, że jemu udało się jeszcze zmielić zapadki w wolnobiegu wypożyczonego roweru. Wyglądało to troche komicznie, gdy plażą maszeruje rosły gość, na twarzy ma mękę i wlecze starego górala, który na ramie ma wielki napis
WĘDROWIEC
:D No i to jest jeden z tych momentów, kiedy człowiek nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać.

Jest zejście z plaży. Piach się kończy, zaczyna się rzeźnia małych krwiopijców (czyt: komarów). Po betonowych płytach docieramy do Łeby. U mmnie był już klasyczny tryb "wszystko jedno". Głodny, zły, zmęczony. Pojawiła się jakaś mizerna knajpka z dopiskiem Wolne Pokoje. Nie omieszkałem zapytać: 50zł. Podziękowałem. Chwilę po mnie Marcin poszedł ogarnąć kwestię jadłospisu i wrócił z informacją, że nocleg w śpiworach jest za 25zł. Jak? A no tak, że przypadkiem i niespodziewanie zwolnił się jakiś pokój i i tak stoi pusty. Bierzemy. Spłuczka w kiblu cieknie, czy prysznic był już przytkany, czy to my go zatkaliśmy piaskiem do końca nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ogólnie czysto, na głowę się nie leje.

Wieczorem smażona rybka, zakupy i spać. A i jeszcze nas zlało.

Słowiński Park Narodowy na początku wyglądał niepozornie © Raven

W pewnym momencie zrobiło się trochę mrocznie © Raven

Przeprawa przez bagna. Tam cały czas leciał szlak turystyczny. Baa.. Szlak rowerowy. © Raven

Znowu rąbnął. Winę zgonił na piasek na betonie. © Raven

Latarnia Czołpino - już tylko kilkadziesiąt metrów! W pionie. © Raven


Na horyzoncie widać mordercę © Raven

Dalej na Flinstone'a © Raven

Radość mnie rozpierała. No powiedzmy. © Raven

Tablica informacyjna na wstępie do piekła, do którego zapewne trafiają niegrzeczni rowerzyści. Zwłaszcza szosowcy. © Raven


A na horyzoncie był piasek. Za nim też. © Raven


Skąd to się wzięło w sercu Słowińskiego Parku Narodowego - nie mam pojęcia © Raven

Szukamy wyjścia © Raven

Zdolniacha. Szkoda, że zorientował się PO tym, jak się napił. © Raven

Posiłek na spustoszałej plaży © Raven

Z jazdy, to by było na tyle © Raven

Tak może wyglądać plaża, kiedy nie depczą jej tysiące stóp © Raven

Towarzysz niedoli (polecam zoom na napis na ramie roweru) © Raven

Co by nie było monotonnie, tym razem na horyzoncie jest piach z kamieniami © Raven

Nareszcie jest wyjście! © Raven

Dzik. Jak gdyby nigdy nic pojawił się znikąd, niewzruszony ludźmi przeszedł przez drogę i zniknął w lesie. Cóż, jest u siebie. © Raven

Zaliczone latarnie:Czołpino
Łącznie: 9/15