Jeżdżę, więc jestem.


avatar Niniejszy blog rowerowy prowadzi Mateusz vel. Raven, który z pofabrycznej Łodzi pochodzi. Od początku 2009 roku (od kiedy prowadzi tutaj statystyki) przejechał 28483.21 kilometrów, w tym 4325.30 po wertepach. Jeździ ze średnią prędkością 19.69 km/h.
Inne informacje znajdziesz tutaj.
button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Znajomi na Bikestats

Mój Skype

Mój stan

Ujeżdżany sprzęt

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Raven.bikestats.pl

Archiwum

Wpisy archiwalne w kategorii

W towarzystwie

Dystans całkowity:7654.77 km (w terenie 3142.20 km; 41.05%)
Czas w ruchu:448:55
Średnia prędkość:17.05 km/h
Maksymalna prędkość:71.16 km/h
Suma podjazdów:5728 m
Maks. tętno średnie:153 (77 %)
Suma kalorii:14438 kcal
Liczba aktywności:160
Średnio na aktywność:47.84 km i 2h 48m
Więcej statystyk

Przejechane: 38.75 km
w tym teren ~0.50 km

Czas: 01:56 h
Średnia: 20.04 km/h
Maksymalna: 39.50 km/h

Taxi - kurs 139

Sobota, 7 maja 2011 | Komentarze #0

W poszukiwaniu butów, nie dla mnie. W ogóle sklepowo to w Łodzi jest jakaś masakra. Jak już gdzieś buty są, to kilka modeli na krzyż, do tego w jakichś dziwnych rozmiarach. Całości efektu negatywnego dopełnia podejście sprzedawców. Oglądając cokolwiek po prostu przez sam wzrok słyszałem ich myśli:
"No już. Pooglądałeś? Pomacałeś? To kupuj, albo spier***aj."
Jakieś porady/odpowiedzi na pytania? A gdzie tam.. Brak słów.




Przejechane: 27.41 km
w tym teren ~5.00 km

Czas: 01:24 h
Średnia: 19.58 km/h
Maksymalna: 35.90 km/h

Taxi - kurs 135

Poniedziałek, 2 maja 2011 | Komentarze #0

Zimno.




Przejechane: 63.77 km
w tym teren ~0.50 km

Czas: 03:02 h
Średnia: 21.02 km/h
Maksymalna: 41.40 km/h

Taxi - kurs 132 - Masa Krytyczna

Piątek, 29 kwietnia 2011 | Komentarze #0

Po pracy razem z ekipą na Masę. Pobiliśmy łódzki rekord - blisko 1200 kółek. :)
Po masie padło hasło "Hot-Dogi", tak więc już w dużo mniej licznym gronie ekspresowe "Tour de Ikea".





Przejechane: 16.33 km
w tym teren ~2.00 km

Czas: 00:54 h
Średnia: 18.14 km/h
Maksymalna: 39.13 km/h

Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 4/4 - Epilog

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 | Komentarze #2

Pobudka o 6:00, szybkie śniadanie i w drogę. Dopiero dzisiaj czujemy w kościach wczorajszą masakrę. Jakoś dotoczyliśmy się do dworca wsłuchując się w świergolenie. Nie byliśmy do końca pewni, czy wspomniane dźwięki wydobywały się z dziobów ptaków, czy z naszych napędów. W sumie było nam już wszystko jedno.

Kupujemy bilety, pociąg pojawia się punktualnie. W tym miejscu kończymy naszą eskapadę.

Challenge Glebowy:
5:0 dla Maćka (walczył, ale piachu pokonać nie mógł)

Bilans strat:
-Wspomnianych 5 gleb
-2 banany zgubione zapewne podczas jednej z nich
-paczka ciastek wrąbanych przez multitoola
-Irytujące stukanie wydobywające się z amortyzatora Maćka
-krew, pot i łzy

Co zyskaliśmy?
Ogólny fun, wrażenia z jazdy (albo i nie jazdy) i nieoczekiwanych zwrotów wydarzeń, które nadały całości lekko endurowy charakter.




Przejechane: 83.38 km
w tym teren ~45.00 km

Czas: 04:57 h
Średnia: 16.84 km/h
Maksymalna: 53.45 km/h

Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 3/4

Niedziela, 24 kwietnia 2011 | Komentarze #2

Wstajemy i z przerażeniem wyglądamy za okno: PADA DESZCZ! "Ale ku**a jak?!" Miała być tak samo piękna pogoda, jak dotychczas.

Nie ma czasu na użalanie się. Deadline: Częstochowa, jakoś po 19 mamy ostatni pociąg. Jemy, ubieramy się i tu zgrzyt. Ja zapobiegawczo zabrałem ze sobą raincut'a - mój towarzysz taki wspaniałomyślny nie był. Ratuje go pani, która wynajmowała nam pokój podarowując mu workowo-śmieciową pelerynkę a'la ortalionowy ogóras. Lepiej się pod nią zaparzyć, niż doszczętnie przemoknąć.

Jeszcze poczęstunek kawą i domowym ciastem, a potem w drogę. Wprowadziłiśmy w życie patent na mokre buty wyczytany przeze mnie kiedyś w BikeBoardzie: woreczki śniadaniowe na stopy i do buta. Okazało się to świetną decyzją.

Trochę pokropiło, przestało, rozebraliśmy się. Po mokrym piasku jechało się fajnie. Trafił się zestaw "strumyk + skały", więc zrobiliśmy trochę głupkowatych zdjęć i wtedy deszcz powrócił. Padało coraz mocniej, w końcu dojechaliśmy do cywilizacji w tym momencie GRZMOT z nieba. No to ekstra.. Schowaliśmy się pod wiatą autobusową i przeczekaliśmy najgorsze. Przestało padać. Niestrudzeni, uwaleni błotem po uszy zaliczyliśmy kilka zamków. Zjeźdżając z jednego turyści nawet robili nam zdjęcia. :P

Jadąc asfaltem nieopodal Skałek Mirowskich słyszę głośne hasło "ŻARCIE!" i szorowanie hamulców. Zawracamy, otwarta knajpa i to bynajmniej nie tylko z gorącymi psami. Maciek funduje sobie żurek, ja placki po węgiersku i jedziemy dalej.

Wnet nadciąga wielka chmura. Wielka czarna chmura. A my jechaliśmy wprost pod nią, ale innej drogi nie było. Jakoś tak instynktownie człowiek szybciej pedałował. Kiedy zostało jeszcze z kilometr lasu dorywa nas oberwanie chmury. Na szczęście było z górki. Strugi wody ściekają z daszku kasku na okulary, nie widać prawie nic. Grunt, że widać było drzewa i zarys szlaku na wyświetlaczu na kierownicy. Parcie do przodu, w tym momencie już wszystko jedno przez co i jak, byle do przodu. Widać jakąś wiochę, dojeżdżamy do dużej wiaty (takiej z grillem i ławeczkami) i chowamy się przed deszczem. Mokro i zimno. Bardzo mokro i bardzo zimno. Wycieramy się ręcznikami i zakładamy o 1 koszulkę więcej na siebie, choć i tak guzik to daje, a leje cały czas. W tym momencie było już wiadomo, że nasz deadline szlag trafił, ale jechać trzeba. Wszystko nam jedno, czekamy, aż przestanie padać, choć nie było wiadomo, czy to w ogóle nastąpi. Maciek zaczyna coś majaczyć: "Dawaj, dawaj stary, jeszcze kawałek! Nieeee no.. Spierd****eś". Zdębiałem. Okazało się, że gadał do jakiegoś żuczka walczącego z rwącym nurtem wielkiej kałuży. Potem próbował jeszcze śpiewu i tańca (z tym drugim to może nie było takie głupie), ale efekty cieplne były marne. W końcu wymyślił, żeby zmienić skarpetki. Kij, że wczorajsze, ważne, że suche. I to był strzał w dziesiątkę. Opakowaliśmy sobie od nowa stopy foliówkami i od razu zrobiło się lepiej. W międzyczasie przestawało padać, pojawiło się słońce i wielka tęcza. Ruszamy. Ledwo przejechaliśmy kilometr i przypomniało mi się, że mam w plecaku rękawiczki lateksowe (przydają się, kiedy trzeba pogrzebać przy rowerze), więc pomyślałem, żeby je założyć pod przemoczone rowerowe. Tak też uczyniłem. Maciek patrzył z zazdrością, niestety miałem tylko 1 parę.

Nie patrząc na szlaki, mielimy z ultrawysoką kadencją jak najkrótszą drogą do wypatrzonej na mapie stacji benzynowej z nadzieją na hot-doga, albo cokolwiek ciepłego. Okazało się to popierdółką, a nie stacją paliw, więc pojechaliśmy dalej i tak trafiliśmy do Olsztyna. Zamek obejrzeliśmy z daleka, na moje zapytanie "Jak tam wejść?" Maciej zaprotestował zgrzytając przy tym zębami, więc szybkie foto i jedziemy dalej. Teraz już "z górki", do Częstochowy pozostało kilka kilometrów.

Docieramy. Jest Orlen. Hot-Dog, kawa, WC, dokładnie w takiej kolejności. Maciej gdzieś dzwoni, zrozumiałem tylko tyle, że chodzi o pociąg. Chowa telefon do kieszeni i znów dostaje napadu dzikiego śmiechu, tego samego, co ostatnio, więc nie wróżyło to nic dobrego. Wyszło na to, że najbliższy pociąg mamy o 1:40 (było wówczas około 20) i jedzie on do Łodzi 6 godzin, w tym 4h czekania na przesiadkę w Piotrkowie.

Pojawiła się myśl: jedziemy do Łodzi rowerami (120km). Szybka kalkulacja i wydało się to całkiem realne. Nie pada, jesteśmy rozgrzani, bez sensu jest czekanie do późnej nocy - do tego czasu sami dojedziemy. Lecz tu problem z ciśnieniem w oponach. Ja sobie napompowałem kompresorem na stacji, on niet. Pompka odmówiła posłuszeństwa, a kompresor z prestą nie chciał współpracować mimo stosownej przelotki. Kolejny telefon i postanowiliśmy udać się do brata Maćka (tutejszego) ogrzać się, coś zjeść i pomyśleć co dalej. Po drodze oczywiście runda na Jasną Górę, jako punkt kulminacyjny wycieczki oraz fota to potwierdzająca.

Ostatecznie najbardziej realnie wyglądało dla nas udanie się pociągiem do Piotrkowa i dalej już o własnych siłach do Łodzi, lecz nasz plan wziął w łeb, bo przypieli nam rowery, kazali się kąpać i iść spać. Kolejny pociąg: rano, 7:13.















Wszystkie zdjęcia z geotaggingiem:
W formie tradycyjnego albumu
W formie mapy z pinezkami




Przejechane: 71.34 km
w tym teren ~50.00 km

Czas: 04:51 h
Średnia: 14.71 km/h
Maksymalna: 62.42 km/h

Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 2/4

Sobota, 23 kwietnia 2011 | Komentarze #0

Pobudka po 9. Śniadanie w postaci miksu parówek z bananami i ciastkami, popitka Powerade'em, ogarnięcie się i w drogę.

Najpierw szybki nawrót na ominiętą dzień wcześniej Maczugę Herkulesa, a potem dalej w drogę. Trochę umęczyła nas kilkukilometrowa jazda po dziurach (tutaj akurat mnie to było wszystko jedno) przez piaszczyste pole, do tego w upale, ale jakoś się jechało.

Pod Olkuszem Maciek się na mnie obraża, że zwinąłem mu sprzed nosa ostatniego pączka w jedynym otwartym sklepie.

Na którymś zjeździe luzuje mi się główny zawias w zawieszeniu. FUCK! Pierwszy raz mi się to zdarzyło. Cudem udaje się dokręcić przy użyciu 2 tool'i. Wtedy też okazuje się, że tool Maćka okazuje się Ciasteczkowym Potworem. Dlaczego? Otwierając podsiodłówkę krzyknął: "Tool wpierd***ł mi ciastka!" Ale o co kaman?! A no o to, że w podsiodłówce razem z owym narzędziem była mała paczuszka ciastek, które przy podskakiwaniu na wybojach zostały skutecznie sproszkowane. Oczywiście wszystko wyjęte ze wspomnianej podsiodłówki wyglądało, jakby to obtoczyć w kakao.

Czas goni, więc miejscami trochę skracamy sobie drogę zjeżdżając z pieszego szlaku na rowerowy. Piach. Dużo piachu. Jeszcze więcej piachu. Wnet mijaliśmy się z jakąś dziewczyną na rowerze (nie jakimś super, siakiś Giancik, a ona - typowy cywil: zwykłe ubranie, trampeczki, słuchawki w uszach). Szlakowe zamotanie, zawracamy kawałek i zmierzamy w tym kiedunku, co ona z myślą "wyminiemy i pogrzejemy dalej". Nic bardziej mylnego. Nie wiem, skąd ona miała tyle siły, ale parła do przodu jak.. nie potrafię znaleźć określenia. Maciek w imię honoru się spiął i przyśpieszył, ja za nim. Gdzieś na zjeździe ją wymijamy (zatrzymała się, by napić się wody, wtedy "Rycerz Honoru" dojrzał w jej rowerze FOXa 32kę - to nie jest zwykły cywil. Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się, by spojrzeć na mapę, ona nas wymija i.. tyleśmy ją widzieli. Skubana.

Jedziemy sobie dalej zadowoleni z tego, że w ogóle więcej JEDZIEMY, a nie idziemy.
Pod zamkiem, nieopodal Ogrodzieńca dłuższy postój. Pstrykanie, wygłupianie, Maciej-pseudoalpinista prawie się połamał, spadając ze skały. Kij z tym: pokruszył ciastka, które wyleciały mu w tym momencie i efektownie pofrunęły kilka metrów. Dalej w dół na lody, siadamy sobie i telefonujemy celem potwierdzenia naszego noclegu w Zawierciu. Owszem, był, ale.. dzień wcześniej. Maciek dostaje napadu dzikiego śmiechu, rozpacz to, czy radocha - do końca nie odszyfrowałem. Decydujemy się ruszyć do Ogrodzieńca za jakimś otwartym sklapem. Jest, dość duży, to i zakupy spore. Woda, bułki, kabanosy, tuńczyk, żelki (pół dnia o nich słuchałem) i po puszcze złocistego napoju.

Czas na szukanie noclegu. Jakichś ogłoszeń na słupach na złość niet, miejscowi też jakby autystyczni. Ciemno już, chłodno się robi. Co robimy? Google, Automapa i dzwonimy. Odbiera jakiś pijany dziad. "Łeee.. A to prać czeba.. Polić czeba.. Na długo..? Czydzieści..". Biorąc pod uwagę jego radość z mojego telefonu - podziękowałem. Drugi telefon: gość ledwo co wybełkował "halo". Coś tam jeszcze było, ale z kolei za daleko. W końcu jest: Podzamcze, czyli tam, gdzie przed chwilą byliśmy. Sympatyczna kobitka najbardziej zdziwiona była chyba tym, że chcemy nocleg "tu i teraz" (przypominając: Wielka Sobota przed Wielkanocą). Zgadza się na nasze przybycie, potwierdza adres i z uśmiechem ruszamy.
Dostajemy przytulny pokoik z łazienką, TV i wyposażoną kuchnią za drzwiami.

Przejechane 10km więcej, niż wczoraj, nie jest źle. Tylko na pierwszy rzut oka. Przejechaliśmy w te 2 dni jedną stronę mapy. Nazajutrz musimy przejechać całą drugą.



















Wszystkie zdjęcia z geotaggingiem:
W formie tradycyjnego albumu
W formie mapy z pinezkami




Przejechane: 59.40 km
w tym teren ~40.00 km

Czas: 04:05 h
Średnia: 14.55 km/h
Maksymalna: 64.14 km/h

Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 1/4

Piątek, 22 kwietnia 2011 | Komentarze #1

Plan był prosty: Szlakiem Orlich Gniazd, z Krakowa do Częstochowy. Maciek wymyślił Challenge z checkpointem (tj. noclegiem) w Zawierciu. Patrząc na kilometraż wydawało się to realne. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo się mylimy...

Pociąg o 9:08. Umówiliśmy się o wpółdo. Mimo, że mój kompan jak zwykle się spóźnił zdążyliśmy nabyć bilety i zapakować się do pociągu. Całkiem przypadkiem jechaliśmy nowoczesną, klimatyzowaną 1 klasą (choć w klopie syf po staremu), gdyż traf chciał, że taki był ostatni wagon, a z rowerami tylko do pierwszego lub ostatniego. Pogoda miodzio, coraz cieplej.

Dojeżdżamy do Krakowa już w upale. Jako, że nigdy tam nie byłem, to najpierw szybka wycieczka krajoznawcza: Wawel, Kopiec Kościuszki, Sukiennice. Potem do Empiku po mapę, na obiad w postaci kebaba i w drogę. Dość późno, bo było już po 16:00.

Pierwsze kilometry lajtowo, nic nie zapowiadało jakichś szczególnych trudności. Do czasu, kiedy wjechaliśmy do Ojcowskiego Parku Narodowego. Trzymaliśmy się szlaku pieszego, a ten w stosunku do opisanego na mapie biegł zupełnie swoimi ścieżkami (konfrontacja mapy ze wskazaniami GPS'a), choć równolegle. Na podjazdy byliśmy przygotowani, ale nigdzie nie było mowy o wspinaczce z rewerem na plecach! A takich kawałków było całkiem sporo - raz w górę taszcząc rower, to potem w dół na łeb na szyję. Jedyna myśl, jaka trzymała nas przy życiu to taka, że "co góra zabierze, to góra odda". Choć nie zawsze był to przymus. Mianowicie będąc w Ojcowie na widok długich schodów prowadzących do zamku Maciek zarządził: "Idziemy na skróty!". W pierwszej chwili pomyślałem, że żartuje, ale ten już zaczął wspinaczkę po stromym zboczu wlekąc jedną ręką rower. Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć za nim. Zamek był zamknięty.

Dalej bez niespodzianek: góra, dół, góra, dół. Przez jakiś czas jeszcze słyszałem narzekanie na średnią, która potem zamieniła się w walkę, by w ogóle jechać. Potem długi las i jakieś zamczysko. Wychodzi uzbrojony facet, by pouczyć nas, że z rowerami nie wejdziemy, a my się go pytamy: "Gdzie właściwie jesteśmy?". Pieskowa Skała. Foto, ciasteczko i mój kompan wraca do gościa z zapytaniem o stację benzynową (sic! gość się zaśmiał, nie dziwię się..) lub jakikolwiek sklep. "W dół z półtora kilometra, macie ze 20min czasu". I tyle nas było widać na zamku. :P Zrobiliśmy zapasy, lecz pojawił się kolejny problem: zbliżał się zmrok, trza gdzieś spać. W jednym miejscu odesłali nas z kwitkiem, do drugiego wspinaliśmy się z pół kilometra mega stromym asfaltem, by dowiedzieć się od młodej dziewczyny, że też nic z tego. Ciemno już, ręce nam opadły.
"Jesteśmy w czarnej dupie! Pośrodku niczego! I nie mamy gdzie spać!" -rzekł. Przechodziła akurat jakaś kobitka, podsłuchała i zagaiła. Okazało się, że jednak opcja jest, dostaliśmy pokój. Gorący prysznic, kolacja i w kimę.

Kończymy dzień z przebiegiem niespełna 60km, z tego 40 na szlaku. Niby niewiele, ale biorąc pod uwagę inne okoliczności: chrzanić to. Bardziej wkurzyło nas, że będąc w sklepie, zapomnieliśmy o PIWIE!








Wszystkie zdjęcia z geotaggingiem:
W formie tradycyjnego albumu
W formie mapy z pinezkami




Przejechane: 74.89 km
w tym teren ~50.00 km

Czas: 04:12 h
Średnia: 17.83 km/h
Maksymalna: 47.72 km/h

"Gdzie ich tam diabły poniosły?!"

Poniedziałek, 18 kwietnia 2011 | Komentarze #5

Tytułowy cytat to słowa pewnej słusznej wiekiem przedstawicielki ludności wiejskiej, gdy nagle wyjechaliśmy rowerami wprost z pola, gdzieś pod Dobieszkowem.

Ustawka z Bartkiem-Chemikiem i jego kumplem. Główne założenia: w miarę lajtowe tempo, unikamy asfaltu jak ognia (co widać poprzez kształt tracka GPS :P), eksplorujemy trochę zadupia i świetnie się przy tym bawimy. Pełen fun i rekreacja.
Trasa jak widać (lasy, pola, dziury, włącznie z kawałkami czerwonego, czarnego i zielonego szlaku) + wycieczka do żwirowni. Wielkie jak kanion dziury w ziemi i malutkie ludziki/samochodziki/koparki na ich dnie robią wrażenie.



Loty ze spadochronem - nieudolne próby © Raven

Tyle zostało po znanym drewnianym palu na górce przy Dobrej © Raven

Szkoda go trochę. Niby tylko kawał drewna, a jednak stał tam "od zawsze". :(

Smoleńsk 2? (poligon ASG lub coś w podobie) © Raven

"Tak! Teraz na pewno nikt nas nie namierzy!" © Raven

Mała wskazówka: 51.854918333 19.543718333 ;)

Na przełaj przez las, czyli gałęzie są wszędzie © Raven

Kolory MTB © Raven

Teraz czekamy na bombowca © Raven


Z cyklu: Na krawędzi - żwirownia © Raven












Przejechane: 64.96 km
w tym teren ~20.00 km

Czas: 03:17 h
Średnia: 19.78 km/h
Maksymalna: 53.26 km/h

Odprocentowanie

Niedziela, 17 kwietnia 2011 | Komentarze #3

Budząc się rano jedyną aktywnością fizyczną, jaką miałem w głowie było podrapanie się po tyłku.

No ale Kubie nie mogłem odmówić, bo już X czasu nie mogliśmy się zgadać. Rundka po okołołagiewnickich zadupiach.

Po powrocie zmiana towarzystwa (Celinka + Szczepan) i dogrywka.
W międzyczasie Sławek dostał nerwicy/k**wicy/drgawek/stanów lękowych/itp. z powodu tajemniczego cykania, nie wiadomo skąd. W akcie desperacji będąc w Manufakturze zaczął na środku rynku rozkładać swój rower na czynniki pierwsze szukając winowajcy tajemniczego dźwięku. W pewnym momencie (rower już bez siodełka, pościągane linki z przelotek, pozdejmowane wszelkie zbędne zabawki, ogółem masakryczny widok) wykonał kilka podskoków/ugięć i tym podobnych wygibasów, a tu podjeżdża auto "Impel-Security", otwiera się szyba, w środku 2 młoty, zimny łokieć i.. "panowie, proszę nie skakać na rowerach". A my tak: O_O. A po chwili w śmiech. :D Popatrzyli złowrogo i odjechali. Za moment podjeżdża kolejny młot, z tym, że na Segwayu i wprost krąży koło nas. Po mało dyskretnym (acz zapewne celowym) komentarzu w stylu "A ten co? Pilnuje nas?".. nie, nie odjechał. Ale się odwrócił tyłem stojąc kilka metrów od nas. Żenada.

Powrót dość późno, a co za tym idzie zrobiło się zimno. Ja na w cienkiej bluzie, krótkie gacie, a tu 5st.C. Na powrocie power był. Przez pół miasta poniżej 15 minut.

No to ogień w dół! © Raven

"O nie, ja tu nie zjadę!" (patrz: krzyż koło drzewa) © Raven

"Hmm, a może jednak..?" © Raven






Serwis polowy "U Sławka" © Raven




Przejechane: 77.66 km
w tym teren ~15.00 km

Czas: 03:55 h
Średnia: 19.83 km/h
Maksymalna: 49.80 km/h

Taxi - kurs 116 - poroniony pomysł

Niedziela, 3 kwietnia 2011 | Komentarze #10

Wzniesienia Łódzkie YellowCabem? Do tego "z marszu" po pracy, w półcywilnym ubraniu (jeansy) i nawet bez zapasowej gumy, o narzędziach nie wspominając? No way! A jednak dałem się namówić... Towarzyszyła mi pomysłodawczyni dzisiejszego przedsięwzięcia - Celinka (niniejszym stwierdzam, że może "będą z Niej ludzie", jeśli zapału nie straci).
Najpierw mała wycieczka krajoznawcza po Łodzi: m.in. Biała Fabryka, katedra, cmentarz na Ogrodowej oraz pobliski Ghost Bike (pierwszy w Polsce).

Dalsza koncepcja: Sanktuarium w Starych Skoszewach.
No i pojechaliśmy...

Posiedzenie przy kapliczkach #1 © Raven

Posiedzenie przy kapliczkach #2 © Raven

Kalonka. Którędy dalej? © Raven

Skromny prowiant uzupełniony w jedynym znalezionym otwartym sklepie © Raven

Słońce powoli zachodzi, trza się sprężyć © Raven

Cel osiągnięty © Raven

Dogrywka, czyli Radegast po raz kolejny © Raven

I na koniec "foto dnia":
Prawie rozjechały mnie 3 auta, w tym przegubowy autobus, ale było warto! © Raven

Ogółem noga podawała, im dalej, tym więcej chciało się kręcić. Nawet kolejny rekord prędkości Vitamina ustanowiłem, lecz kadencja, jaka była do tego potrzebna (przypominając: singiel, przełożenie 36:16=2,25) była porównywalna do prędkości obrotowej przeciętnego robota kuchennego... Powrót przez miasto lekko okrężną drogą, z dobrą, mocną nutą w słuchawkach.