Jeżdżę, więc jestem.


avatar Niniejszy blog rowerowy prowadzi Mateusz vel. Raven, który z pofabrycznej Łodzi pochodzi. Od początku 2009 roku (od kiedy prowadzi tutaj statystyki) przejechał 28483.21 kilometrów, w tym 4325.30 po wertepach. Jeździ ze średnią prędkością 19.69 km/h.
Inne informacje znajdziesz tutaj.
button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Znajomi na Bikestats

Mój Skype

Mój stan

Ujeżdżany sprzęt

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Raven.bikestats.pl

Archiwum

Wpisy archiwalne w kategorii

Offroad

Dystans całkowity:6557.94 km (w terenie 3539.00 km; 53.97%)
Czas w ruchu:388:11
Średnia prędkość:16.89 km/h
Maksymalna prędkość:71.16 km/h
Suma podjazdów:6013 m
Maks. tętno średnie:150 (75 %)
Suma kalorii:9393 kcal
Liczba aktywności:146
Średnio na aktywność:44.92 km i 2h 39m
Więcej statystyk

Przejechane: 69.94 km
w tym teren ~60.00 km

Czas: 04:44 h
Średnia: 14.78 km/h
Maksymalna: 39.70 km/h

SLM - etap 3: Kołobrzeg - Bobolin

Środa, 8 sierpnia 2012 | Komentarze #0

Dzień rozpoczęty z kursem na kołobrzeską latarnię morską. Niskie toto, widok też do luftu. Nic ciekawego, ale zaliczona jest.

Pojechaliśmy wesoło w stronę latatni Gąski, w towarzystwie równie wesoło powiewających na wietrze gaci i skarpetek przytroczonych na sznurkach do plecaków (nie zdążyły wyschnąć). Z Kołobrzegu wyjechaliśmy kapitalnie poprowadzoną wzdłuż morza drogą dla rowerów. Już nawet kij, że ludzi było na niej jak mrówek, wynagradzały to widoki.

W Gąskach zastaliśmy kolejkę, która zawstydzała tą z Niechorza. Normalnie latarniana wędrówka ludów. Rady nie było, trza było stać. Nerwowo patrzyliśmy tylko na zegarki, czy zdążymy przed przerwą w funkcjonowaniu latarnii, która jak się potem okazało i tak nie doszła do skutku.

Po wszystkim lody i inne frykasy. A i Marcin koniecznie (mimo mych ostrzeżeń) chciał ze mną zagrać w cymbergaja, czyli historia o tym, jak łatwo wygrać piwo. :) Oczywiście wygrałem je ja.

Po przedarciu się elegancką drogą przez mierzeję pomiędzy Jeziorem Jamno, a Bałtykiem docieramy do Łazów. Tam wyhamował nas wielki baner z hasłem "Prawdziwe ciemne irlandzkie piwo z beczki". Owe irlandzkie piwo okazało się polskim Noteckim, ale niech już będzie. Dobre było.

Rozgrzani na słoneczku leniwie ruszyliśmy dalej. Jeszcze tylko przeprawa pomiędzy morzem, a Jeziorem Bukowo i prawie koniec. W teorii. A w praktyce okazało zę, że na tej mierzei drogi już nie było. Po minięciu poligonu to właściwie nic nie było. Tylko woda i piasek. Jakby tego było mało, to w tym momencie zaczęła psuć się pogoda. Nadszedł taki mały koniec świata. Niebo zrobiło się ciemne, zerwał się porywisty wiatr (na szczęście w sprzyjającym kierunku), coraz mocniej padał deszcz. Zupełnie jakby sam Posejdon krzyczał "Wypier****ć! To moje terytorium". Nie oglądaliśmy się na siebie (bo i nawet się nie dalo, tak wiało piachem i wodą w oczy), tylko brnąc po kostki w wodno-błotnej słonej brei maszerowaliśmy przed siebie. I tak ze 3,5km. Normalnie najdłuższy spacer po plaży w moim życiu (a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało, ale o tym będzie później.....). Jak już prawie doszliśmy do końca, to oczywiście pogoda się wyklarowała. Nagrodą była gigantyczna tęcza, a zaraz potem druga koło niej.

Docieramy do Dąbek. W planach był namior, ale fakt, że byliśmy totalnie przemoczeni (a najbardziej buty) wspomniany plan skutecznie zniweczył. Problem w tym, że w tej dziurze nie było gdzie spać. Znowu sesja telefoniczna wykraczająca swym zasięgiem aż do Darłówka i lipa. Może nawet i coś by się znalazło, ale jak się okazało ludzka pazerność nie zna granic. Już nawet półżartem/półserio wzpomniałem o plebanii. Marcin pomysł podchwycił i był gotowy działać. Mnie już było wszystko jedno, więc czemu nie. Traf chciał, że ksiądz akurat odprawiał mszę, więc nic z tego nie wyszło. Postanowiliśmy pojechać do Darłówka - tu i tak nie było czego szukać. Po drodze jeszcze jeszcze zahaczyliśmy o kilka miejsc, które opuściliśmy ze śmiechem (sam nie wiem, czy był to śmiech rozpaczy, czy politowania). Ludzie za pokój bez niczego i do tego z wielką łaską (sic!) chcą +100PLN. Co za głupi naród.

Bobolin. Tam jeden człowiek okazuje się człowiekiem (mało tego, również lubi rowery), ale z przykrością nam odmawia argumentując to zwyczajnym brakiem miejsc. Poleca za to sąsiada, który ponoć ma całe poddasze niewykończone i może po kosztach jakiś pokój znajdzie. Udaliśmy się pod wskazany adres, a tam chałupa taka, że hoho. No ale co szkodzi zapytać, nie? Po krótkich targach dostajemy półsurowy pokój na poddaszu + pałacową łazienkę za 30zł od głowy. O kuchni nie wspominam, bo i tak nie korzystaliśmy. Przy okazji wypakowywania stawiam plecak na ustniku od bukłaka. Szybko się zorientowałem, więc dużo nie poleciało.

Po prysznicu głodni i zmęczeni udaliśmy się do pobliskiego sklepu i jadłodajni. Udało się dostać naleśniki.

Śniadanie tym razem na chodniku pod sklepem © Raven

Widok z latarni morskiej w Kołobrzegu © Raven






Latarnia Gąski © Raven


Widok z latarnii Gąski: poligon paintballowy © Raven

Wiza z latarnii Gąski © Raven

Wizualizacja tego, jak wygrałem piwo © Raven

No to tyle w kwestii cywilizacji © Raven

Końca nie widać © Raven

Piach w butach to pikuś. Nie ma to jak słony i mokry piach w butach. © Raven

Tęcza w ramach wynagrodzenia trudów, to jednak trochę mało © Raven

Dobra mina do złej gry. Ale przestało padać. © Raven

Widok tego, co mieliśmy tuż za plecami. I od razu jakoś szybciej się szło. © Raven

Kolejna próba, może tym razem da się wyjść? Nie dało się. © Raven

Zaliczone latarnie:Kołobrzeg, Gąski
Łącznie: 5/15




Przejechane: 82.14 km
w tym teren ~60.00 km

Czas: 05:19 h
Średnia: 15.45 km/h
Maksymalna: 51.04 km/h

SLM - etap 2: Dziwnów - Kołobrzeg

Wtorek, 7 sierpnia 2012 | Komentarze #0

W nocy padało, a co za tym idzie nasze pranie, które wisiało na sznurku nieopodal namiotu szlag trafił. Namiot też trochę podmoczyło. A jak namiot, to i resztę ciuchów. I śpiwory z nami w środku. Dodatkowo pogoda rano pozytywnie nie nastrajała, toteż morale ciut spadły. Cóż zrobić, trzeba działać. Po opanowaniu sytuacji powodziowej i zwinięciu namiotu słońce jednak zaczęło działać. No to w drogę.

Pod latarnią w Niechorzu przywitala nas kilkunastometrowa kolejka ludzi. Co zrobić, trzeba czekać. Gadu gadu i jakoś sprawnie poszło. stempelek, schody, kilka zdjęć, schody i jadziem dalej.

Z tym jechaniem to różnie bywało, bo Marcin zaczął pokazywać swoją naturę chodnikowego jeźdźca i gdzie tylko się dało (a czaami raczej nie dało), zamiast jak człowiek jechać ulicą, ten z uporem maniaka pchał się chodnikiem między ludzi, do tego dzwoniąc na nich tu i ówdzie. :| Bo on "nie będzie jechał niepotrzebnie ulicą, bo nie ma zaufania do kierowców" i kropka. Moje tłumaczenia, że jest potencjalnie bardziej niebezpieczny na chodniku (który jest do chodzenia, a nie do jeżdżenia), niż te samochody na niewiele się zdały i po prostu musiałem to przeżyć. Cóż, jak lubi utrudniać sobie życie, to trudno.

Jakiś dłuższy kawałek przed Kołobrzegiem zaczyna padać deszcz. Na szczęście pod kołami mamy świetnie oznaczoną obszerną drogę dla rowerów, więc idzie sprawnie. W Kołobrzegu docieramy do obczajonego wcześniej schroniska, które okazuje się nie istnieć. "Strażacy zlikwidowali, bo nie spełniało jakichśtam norm pożarowych". %$#@!~&^%$! Tuż obok jest internat, w którym także próbowaliśmy szczęścia, ale odesłali nas z kwitkiem, bo podobno wszystko zajęte. Kolejny kemping nie bardzo, bo w butach mokro, a i prąd by się przydał. Cóż począć: ja googluję, Marcin dzwoni. Jak powszechnie wiadomo, właściciele kwater niezbyt przychylnie patrzą na "jednonocnych", więc za kartę przetargową objęliśmy śpiwory. Zaliczyliśmy z 10 miejsc i lipa. "Masz, dalej dzwoń ty!" - usłyszałem. Spoko. Pierwszy lepszy kolejny kontakt, zadzwoniłem, przedstawiłem sytuację i.. umówiłem się, że zaraz podjedziemuy. Się ma to gadane. :P
Kobita miała akurat wolny pokój na jedną noc. Do dyspozycji telewizor, 2 łóżka (pościel mieliśmy własną), czajnik, mirofalówka, lodówka. Cena: 25zł. Da się? Da się!

Tego dnia przywiało nas na plażę. Świr ku gęsiej skórce innych spacerowiczów (w tym mojej) poszedł się kąpać. Przy okazji rozciął sobie 2 palce, bo wdepnął w coś w wodzie.

Późnym wieczorem postanowiliśmy ruszyć rowerami do centrum miasta. Zjeść coś, na śniadanie coś kupić. Godzina późna, ale Kołobrzeg, to duże miasto, prawda? A no g*wno prawda. Przed 23, a tu praktycznie wszystko pozamykane. Marcin ubzdurał sobie, że ma ochotę na naleśniki, więc pojechaliśmy na promenadę. Serce miasta, chciałoby się rzec.

-Dzień dobry, są naleśniki?
-Już nie ma.
-A co można u was jeszcze zjeść?
-Nic.

Ja bym ich rozniósł, mego kompana zwyczajnie zatkało. Ostatecznie skończyliśmy z "frytokebabem". Tamten do końca dnia chodził naburmuszony...

Śniadanie pod namiotem © Raven

Ruiny na klifie w Trzęsaczu © Raven

Latarnia morska Niechorze - swoje trzeba odstać © Raven


Kolejka do wejścia się ciągnie, ale my już na szczęście na górze © Raven

Latarnia Niechorze zastemplowana © Raven

Pier***e, nie jadę. © Raven

Falochron w Mrzeżynie © Raven

Rowerowa wylotówka na Kołobrzeg © Raven

Rowerzysta w 100% naturalny © Raven

Kierunek: nocleg © Raven

Zimno, wieje, a Świr poszedł się kąpać... © Raven

...no i go pokarało... © Raven

...a tabliczkę dostrzegł dopiero po fakcie :D © Raven

Zachód słońca w Kołobrzegu © Raven

Zaliczone latarnie:Niechorze
Łącznie: 3/15




Przejechane: 87.21 km
w tym teren ~70.00 km

Czas: 06:12 h
Średnia: 14.07 km/h
Maksymalna: 39.32 km/h

SLM - etap 1: Wolin - Świnoujście - Dziwnów

Poniedziałek, 6 sierpnia 2012 | Komentarze #1

Rano obudziliśmy się z przerażeniem, gdyż na dworze szalała burza. Lało, grzmiało, wiało. Pełen serwis. Dookoła szkoły jedno wielke bajoro. Spakowaliśmy się, ubraliśmy i.. stanęliśmy w drzwiach czekając na rozwój wydarzeń. Gdy pogoda trochę się uspokoiła ostrożnie ruszyliśmy przed siebie.

Woliński Park Narodowy, pomijając, że był praktycznie zatopiony i zmieszany z błotem, że tak to ujmę, "dupy nie urywał" wbrew temu, co wcześniej słyszałem. Ot taki sobie, nic ciekawego. Dojechaliśmy do Turkusowego Jeziora i dalej do Świnoujścia. Tutaj pojawiły się fragmenty znanego szlaku R10, który doprowadził nas wprost pod pierwszą na trasie latarnię. Ku naszemu zdziwieniu (i radości zarazem) udało się tam nabyć Paszport do zbierania pieczątek zwanych wizami pobytu.

Weszliśmy, zeszliśmy, i ruszyliśmy szlakiem dalej. Ten prowadził na plażę. Po krótkim zawahaniu postanowiliśmy spróbowawać. Była to dobra decyzja. Ogólna wilgoć i niewielki wiatr (= niewielkie fale) sprawiły, że całkiem sprawnie dojechaliśmy samiuśkim brzegiem morza aż do Międzyzdrojów, czyli chyba najbardziej burżujskiej miejscowości na polskim wybrzeżu Bałtyku. Pogoda elegancko się wyklarowała. Dalej szlakami, lasami, szutrami zmierzaliśmy do nieudostępnionej do zwiedzania latarnii Kikut. W międzyczasie przejeżdżając koło jakiegoś jeziorka Marcin doszedł do wniosku, że "to jest ten moment" i zatrzymał się, po czym wskoczył najpierw w kąpielówki, a potem do jeziora. Świr.

Przy samym Kikucie okazało się, że gdybyśmy mieli klucz nastawny, to może jednak dało by się go zwiedzić. :D Niestety, multitoolem wiele nie zdziałaliśmy, więc ruszyliśmy dalej w stronę Dziwnowa, gdzie miał być koniec na dziś. Trochę mieliśmy stracha, jak to jest z tym ruchomym mostem, który nie wiadomo jak jest otwierany, ale okazało się, że bez problemu do Dziwnowa wjechaliśmy. Dojechawszy na pierwszy lepszy camping rozbiliśmy obóz i poszliśmy "na miasto" oprowadzeni przez kumpla Marcina, który akurat był tam na wakacjach. Zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy pyszną rybkę (niech mi ktoś powie, że nad morzem nie da się zjeść świeżej ryby..), przelaliśmy trochę piwa i lulu.

Droga zalana, tak więc jedziemy wałem © Raven

Wszędzie woda - w strefie nadgranicznej również © Raven

Cinek wykazuje się znajomością języka niemieckiego © Raven

Turkusowe Jezioro na zdjęciach jest jakieś takie mało turkusowe :( © Raven

Jedziem na Kopenhagę © Raven

Gdzie dalej? - trudna decyzja © Raven

Widok na wejście do portu z latarni morskiej w Świnoujściu © Raven

Świnoujście - pierwsza latarnia zaliczona! Jeszcze tylko.. -naście.. © Raven

Po plaży jechało się gładko i przyjemnie (pierwszy i ostatni raz). © Raven



Poszedł się kąpać. Ot tak. Po prostu. Świr. © Raven

Skromna wieża Kikuta © Raven

Nieudana próba zwiedzania latarni nieudostępnionej do zwiedzania, czyli kombinerki nie dały rady :( © Raven

Ruchomy most na wjeździe do Dziwnowa © Raven

Zaliczone latarnie:Świnoujście, Kikut
Łącznie: 2/15
//Tracków GPS nie ma, bo niepewny tego, gdzie będziemy spać (i czy będzie tam gniazdko) byłem zmuszony oszczędzać prąd. Za to zdjęcia są z geotagami - w ostatnim wpisie będzie stosowny link, gdzie całą trasę będzie ładnie widać.




Przejechane: 17.43 km
w tym teren ~9.00 km

Czas: 01:20 h
Średnia: 13.07 km/h
Maksymalna: 61.38 km/h

Więcej grzechów nie pamiętam [Szczyrk 2012 - dogrywka]

Niedziela, 22 lipca 2012 | Komentarze #9

Pogoda ciut lepsza, niż dzień wcześniej. Najpierw zapuściliśmy się na dłuższą opcję, która już na poprzednim wyjeździe przypadła nam do gustu. Z tą różnicą, że założyłem sobie, że zjadę wszystko, czego nie dałem rady ostatnio. I tak też zrobiłem. Pojawiły się jagody, którymi zajadałem się za smakiem czekając na resztę. Powody były różne. Albo zwyczajnie zamulali, albo akurat prawie spadli w przepaść i wdrapywali się z powrotem na ścieżkę. :) Turystów więcej, niż ostatnio, w tym jakaś kolonia, która na nasz widok zgodnie i jakby na zawołanie zrobiła wielkie oczy.

Co by nie było nudno, to między zjazdami sprawdzaliśmy właściwości wypornościowe rowerów w tutejszym strumieniu/rzece/kanale* (*niepotrzebne skreślić), a Adam dodatkowo wmielił tylną przerzutkę w szprychy tak, że nie mogliśmy jej potem uwolnić. Gdzieś tam na szlaku urywam magnesik od kadencji (na szczęście zorientowałem się w porę i go nie zgubiłem).

Niedługo potem nadszedł czas na ostatni wjazd i ostatni zjazd (zjazd ostateczny?). Uroiło nam się, że wpakujemy się na gondolę we 2. :D Fajnie było, aczkolwiek wymagało to trochę kombinacji i silnych rąk.
Trasa z góry obrana tak, żeby wylądować wprost pod domem. Wnet pojawia się jakiś "grawitacyjny" (rower za -naście tyś. PLN, na sobie prawie drugie tyle).
-Gonimy go? - rzucam do Bartka z iście szatańskim uśmiechem.
-Pewnie, że gonimy!
No i pogoniliśmy.

Co się działo potem nie wiem, bo zacząłem kontaktować siedząc pod naszą kwaterą niczym autystyczne dziecko i próbując ogarnąć wielkość i potęgę wszechświata. Kask roztrzaskany, koszulka/bluza przedarta. Głowa boli (krwi nie ma), kark boli, lewe ramię (tak, zgadliście!): boli. Na tym ostatnim zdarte kilkanaście cm^2 skóry, tak więc ma prawo. Na szczęście wszystkie członki na swoim miejscu, wszystkimi mogę ruszać. Nie jest źle. Rower też jakoś bez szwanku. Blat korby w jednym miejscu lekko wykrzywiony.
I wtedy wypaliłem do chłopaków z tekstem:
-A opowiadałem Wam, jak mój kumpel... [tutaj chciałem dodać, że się przy mnie rozwalił na prostej drodze i miał taką amnezję, że film mu się urwał 3 skrzyżowania wcześniej i do końca nie wiadomo, co było przyczyną wypadku]
A chłopaki w tym momencie niemalże jednocześnie <facepalm> i:
-Nosz, kur*a mać...
Ja na to:
-Eee.. Co?
-Chyba 15 raz nam to opowiadasz!
Wtedy zrobiłem mniej więcej taką minę: o_O i zacząłem ogarniać co właściwie się stało. No i do końca nie ogarnąłem, toteż zapytałem, co równało się z:
-To też Ci już 15 razy opowiadaliśmy! O_O
Zamarliśmy wszyscy. Ja, bo właściwie nie wiedziałem o co kaman, a chłopaki przestraszyli się, że coś poważnego mi się stało z bańką.

////////////////////////////////////////////////////////////
Z tego, co mi opowiedzieli na spokojnie w drodze powrotnej (kiedy już kodowałem informacje w pełni, a nie tylko tymczasowo) dowiedziałem się, że właściwie nie wiadomo, co się stało. Gdzieś w połowie zjazdu było, ja leciałem pierwszy, trochę im odszedłem. Kiedy wyłonili się zza zakrętu rower już leżał gdzieś z boku, a ja kawałek dalej na kamieniach. Podobno otępiony, z głupim uśmiechem na twarzy podniosłem się, otrzepałem, kazałem zrobić sobie kilka zdjęć i o własnych siłach zjechałem na dół. :O

Po tych opowiastkach zaczęło mi się coś we łbie klarować. Niewiele, ale zawsze. Całości nie mam, ale jest kilka wyrwanych z kontekstu scen:
-Zjazdowiec, którego gonimy
-40+km/h, zniosło mnie na zakręcie
-2 iglaste gałęzie: jedna sprężysta, druga na moje nieszczęście mniej..
-"Eee.. Gdzie jest telefon?" "Tam leży!"
A dookoła tego czarna dziura pamięciowa. Masakra.
////////////////////////////////////////////////////////////


I teraz pytanie co dalej? Jedziemy do szpitala? Nie kręciło mi się w głowie, nie rzygałem. Krwi niewiele, złamań raczej też brak. Zadecydowałem, że jedziemy do domu i już na własną rękę będę szukał ratunku. A jakby coś, to jakiś szpital po drodze będzie.
Ostatecznie te kilka godzin jazdy przeżyłem bez problemu i jakichś większych sensacji. Z tym, że czułem się jak żywy trup, co nijak się nie zmieniało.
Późnym wieczorem, zmotywowany telefonicznie przez Bartka zdecydowałem się pojechać na pogotowie, niech chociażby profilaktycznie mnie prześwietlą i powiedzą, czy nic mi nie jest.
Na starcie dobiło mnie babsko w rejestracji. Po wywiadzie i obszernych wyjaśnieniach co i jak się wydarzyło otrzymałem standardowe skierowanie do gabinetu nr 20 i kartę informacyjną dla lekarza, a na niej jakże wymowne:

Pogotowie Ratunkowe w Łodzi. Po wywiadzie i obszernych wyjaśnieniach okoliczności wypadku. © Raven

Lekarz z marszu wysłał na RTG. Tam lewy bark, czacha-profil, czacha-front. Popatrzył, podumał, stwierdził, że kości całe, ale biorąc pod uwagę okoliczności i amnezję zrobiłby mi tomograf. No i wysłał mnie z kompletem papierków i fotograficznym portfolio na CD do Jonschera, bo na miejscu takich zabawek brak.
W szpitalu, jak już udało się po małym dymie uzyskać uwagę "przemiłej" pani JaTuJestemNajważniejszaIJakŚmieszSięDoMnieOdzywać wtrącił się znikąd jakiś facet (lekarz?) i rzekł, że lekarze operują, nie mają czasu i w ogóle dlaczego przysłali mnie tutaj (przeznaczenie?). Dopisali adnotację od siebie na skierowaniu i skierowali do Kopernika. Tam w rejestracji jeszcze większy dym, żeby w ogóle ktoś się zainteresował, po czym.. kazali czekać do rana, bo lekarze operują. Akurat teraz, akurat wszyscy. Jak wyraziłem dezaprobatę, to dostałem kopa w dupę do WAM'u. Wtedy powiedziałem sobie, że jak tam mnie oleją, to ja też na to leję i wracam do domu. No i zdziwko. Młode dziewczyny w rejestracji bardzo sympatyczne, wzięły papiery i ściągnęły jakiegoś lekarza. Ten zanim do mnie przyszedł pooglądał już zdjęcia. Przyszedł, wypytał, co i jak, pokręcił mi głową + szereg innych różnych dziwnych rzeczy, po czym.. popukał się w głowę na wspomnienie o tomografie. Że nie ma aż takich objawów, żeby prorokować wstrząśnienie, że szkoda głowę promieniować etc. Stwierdził "szok pourazowy" i zaproponował tydzień wolnego na dojście do siebie, a gdyby cokolwiek się działo, to przyjechać. Z drugiej strony nie dostałem kolejnego kopa w dupę i powiedział, że jeśli bardzo chcę, to może mnie przyjąć na obserwację, lecz nie widzi takiej potrzeby. Ale na pewno nie odmówi mi pomocy, czy hospitalizacji. Trochę mi ulżyło. No i cieszyłem się, że nareszcie znalazł się ktoś, kto się ZAINTERESOWAŁ, a nie przepchnął dalej na zasadzie "niech się kto inny z nim męczy".

Pisząc ten tekst z perspektywy kilku dni stwierdzam, że najwyraźniej mam zakuty łeb i nie tak łatwo go rozwalić. :)
Trochę się strachu najadłem, bolało mnie wszystko z głową i karkiem na czele tak, jakby prześladował mnie 3dniowy Kac Morderca.

Wyjazdu nie żałuję, mimo, że ostatniego zjazdu nie pamiętam. :)
Mój idol: rower XC na Vkach, zero ochraniaczy, zero kasku... © Raven

Woleli uphill - ich wybór, choć daleko nie zajechali. :) © Raven


Odkrywca Górskich Zboczy miał szczęście, że trafił na większe iglaki, które go zatrzymały © Raven

Bartek nie wierzył Adamowi, że turlanie po zboczu jest fajne i postanowił spróbować samemu :) © Raven

Mniam mniam w oczekiwaniu na zamulaczy © Raven

Mostek-niespodzianka - ostatnio go tu nie było © Raven

Przerzutkowa mielonka © Raven

Warunki dobre, prąd i wiatr umiarkowane. Przyjmujemy kurs na wyciąg. Cała naprzód! © Raven

We 2 z rowerami na jednej gondoli na wyciągu, czyli szalonych pomysłów ciąg dalszy © Raven

Zdjęcie z serii "Nie pamiętam, kiedy było robione": roztrzaskany kask © Raven

Zdjęcie z serii "Nie Pamiętam, Kiedy Było Robione": straty odzieżowe © Raven

Zdjęcie z serii "Nie Pamiętam, Kiedy Było Robione": Dzięki Ci Wybawco! © Raven

Wygłupy w drodze powrotnej © Raven

Do wesela się zagoi ;) © Raven



Hmmm... A opowiadałem Wam już, jak..... (?)




Przejechane: 27.08 km
w tym teren ~15.00 km

Czas: 01:14 h
Średnia: 21.96 km/h
Maksymalna: 71.16 km/h

Gdzie są kur*a dziurki?! [Szczyrk 2012 - dogrywka]

Sobota, 21 lipca 2012 | Komentarze #3

Dzień zaczęliśmy od jazdy.. samochodem. Wstaliśmy wcześnie i pojechaliśmy do Bielska do upatrzonego sklepu rowerowego celem zakupu opon dla Adama. Przy okazji kupił sobie też przedni hamulec. A właściwie to ja, jako najbardziej obeznany w temacie mu go kupiłem, on tylko płacił. :P
Stanęło na Juicy 3 z tarczą 185. Nie wiem, co musiał brać projektant Kross'a Sign DS, żeby do takiego roweru wstawić V'ki. Whatever.

Po powrocie do kwatery zabrałem się za montaż i chyba przeżyłem mały zawał, bo kosmos mi się zawiesił. Amor: RST Launch. Mocowanie pod hamulec tarczowy jest. Zgodnie z tym, co wygooglowaliśmy jeszcze w sklepie: standard IS. Miodzio. Tylko..
Gdzie są kur*a dziurki?! O_O
Normalnie nie byłem w stanie tego ogarnąć. Na zdjęciach wszystko się zgadzało, a w praktyce: atrapa? WTF, pierwszy raz coś takiego na oczy widziałem. Mnie zamurowało, na twarzy Adama zaczęła się malować rozpacz i rozgoryczenie, a Bartek na to: Wiercimy!
Do pomysłu podszedłem baaaaaaardzo sceptycznie, ale obejrzałem wszystko dokładnie z każdej strony i wniosek nasunął mi się tylko jeden: ktoś w fabryce/na montowni zwyczajnie dał d**y. Ściągnęliśmy faceta, który wynajmował nam pokój, on wynalazł wkrętarkę z odpowiednim wiertłem i ostrożnie, acz stanowczo ruszyliśmy do boju. Może nie wyszło to tak idealnie, jak powinno być fabrycznie, ale wszystko się trzyma (uprzedzając fakty, po 2 dniach jazdy stan uzębienia właściciela roweru nie uległ zmianie), a hamulec działa w porządku.

Tyle przygód technicznych (no, pomijając mojego późniejszego giga-snejka w tylnej gumie). Po wszystkim ruszyliśmy w stronę wyciągu, a następnie spowitego we mgle (w mleku? widoczność = kilkanaście metrów) szczytu. Pozjeżdżaliśmy, potaplaliśmy się w błocie, ubawiliśmy się.
Czysty grawitacyjny fun. Była chwila grozy, jak Bartek o mało nie wjechał w jakąś leśną zwierzynę, które przebiegła mu przed kołem.
Na koniec nawet pobiłem swój rekord prędkości (o 1km/h, ale zawsze), a chłopaki o mało nie rozbili się na.. samochodzie faceta, który wynajmował nam nocleg. Na koniec jednej z obczajonych tras jest fajna asfaltowa serpentyna, która podjeżdża nam wprost pod drzwi. Gdzieś w połowie tego asfaltu jest niefajny wąski łuk. Ja grzałem pierwszy, kiedy na łuku ujrzałem czarne Audi. Ja po hamulcach, on po hamulcach, wymijanka i sytuacja opanowana. I wtedy spojrzałem w tył, krzyknąłem (na niewiele się to zdało) i patrzyłem, który się wpakuje w auto. Ostre hamowanie, jeden z lewej, drugi z prawej. Brakło dosłownie centymetrów, żeby kogoś coś zabolało. Kierowca i syn (spoko gość), mieli z nas później bekę. :)

Poprawiamy fabrykę, czyli ktoś zapomniał o dziurkach © Raven

Mission completed - hamulec działa © Raven

Niecierpliwy nie chciał czekać na pompkę? © Raven

W drodze do mlecznej krainy © Raven

A za nami było schronisko. Podobno. © Raven

Jemu błotne kałuże niestraszne © Raven

I kolejny raz do góry © Raven

"Dobra, ale nie musisz czytać na głos!" :P © Raven

A na końcu była moja du*a, choć wyglądała tak samo. © Raven




Przejechane: 50.95 km
w tym teren ~22.00 km

Czas: 02:42 h
Średnia: 18.87 km/h
Maksymalna: 49.29 km/h

I znowu kuternoga...

Sobota, 14 lipca 2012 | Komentarze #0

Z Ceberem ustawiliśmy się na rundkę po lesie. Bez niespodzianek, dopóki nie poniosło nas na "wąwozy". Mój kompan nie dał rady podjechać, ja chciałem go ominąć. A wtedy przednie koło uślizgnęło mi się na liściach i jak przydzwoniłem prawym kolanem w kierownicę, to normalnie zobaczyłem wszystkie gwiazdy.
Do tej pory jeszcze mnie trochę łupie.




Przejechane: 102.26 km
w tym teren ~50.00 km

Czas: 04:45 h
Średnia: 21.53 km/h
Maksymalna: 48.91 km/h

Czterech muszkieterów i ich popołudniowa siesta

Niedziela, 24 czerwca 2012 | Komentarze #3

Z Doktorkiem, Bartkiem i Robertem.
Plan: nie było planu. Na ostatnią chwilę zadecydowane, że jedziemy na słoneczne południe, po drodze wymyślone ognisko z kiełbaskami, na miejscu doszło do tego moczenie się w rzece. Nie wiem, ile czasu spędziliśmy nad Grabią (dużo), ale do domu nie śpieszyło się nikomu. Słońce, prawie bezchmurne niebo, woda, piasek, żarcie.. Tylko kobiet ciut brakowało.

Wracając zahaczyliśmy o sklep, w którym wcześniej się zaopatrywaliśmy. W celu kupienia czegoś mokrego i pozbycia się śmieci. Jakieś było nasze zdziwienie, kiedy wystrojona blondi-ekspedientka niczym ninja wyłoniła się zza budynku niosąc małą foliową reklamówkę z naszymi śmieciami i ze śmiertelnie poważną miną wypaliła:
-Te śmieci to musi pan zabrać ze sobą. To jest prywatny kosz!
WTF?! O_O Tak nas zabetonowało, że.. zabraliśmy je ze sobą. Doktorek tylko coś tam burknął jej na odchodne i w ogóle przeżywał tą sytuację przez całą drogę powrotną mrucząc wielokrotnie pod nosem "Prywatny kosz! Nosz kur*a mać!". ;)






Zdjęć z kąpieli nie publikuję, bo mógłbym wtedy długo nie pożyć.




Przejechane: 42.14 km
w tym teren ~10.00 km

Czas: 01:55 h
Średnia: 21.99 km/h
Maksymalna: 43.54 km/h

Towarzysko

Sobota, 23 czerwca 2012 | Komentarze #0

Najpierw na Family Cup w Malince z nadzieją spotkania jakichś znajomych twarzy, potem do rodzinki na działkę.




Przejechane: 24.15 km
w tym teren ~22.00 km

Czas: 02:27 h
Średnia: 9.86 km/h
Maksymalna: 53.90 km/h

Manewry ziemia-powietrze i szczypta hazardu [Międzygórze 2012]

Piątek, 8 czerwca 2012 | Komentarze #0

Dzień ostatni. Adam mówi pass, Marysia za nim murem, a co za tym idzie ekipa jeżdżąca kurczy się do ilości sztuk: 3.
Poinstruowani jak i gdzie jechac ruszyliśmy i o mało nie zawróciliśmy, kiedy nad niebem zawisły nieciekawe chmury i zaczęło kropić. Chwila postoju, deszcz ustał i pada decyzja, że jednak jedziemy. Dobra decyzja, bo pogoda zaczęła się klarować.

Fajna i szybka traska. I jak się później okazało: zgubna. Szuterek z górki był miodny, ale GPS mnie okłamał i przegapiłem skręt szlaku, przez co omało nie zostałem zlinczowany (no bo ostrzagali przecież). Jakoś się wybroniłem i obyło się bez ofiar. :P

I to by było na tyle, ale...

Zdążyłem oprzeć rower o szafę i pójść za potrzebą, gdy dzwoni uhahany Siwy:
-Wracaj, tu jest tor freeridowy! Jesteśmy [tu i tu].

Niewiele myśląc założyłem swój hełm i ruszyłem dalej na bój. Co się okazało: tuż pod nosem, w Międzygórzu, mieliśmy fajną traskę budowaną przez miejscowe dzieciaki. Skocznie, kładki i tym podobne. Oprowadził nas spotkany na miejscu niejaki Dawid (aka Młody), na markeciaku ważącym tyle, co 2 nasze rowery razem wzięte. Baa.. Nawet na nim skakał.
Trochę się pobawiliśmy i telefonicznie ściągnęliśmy Marysię z Adamem i kolejnym aparatem. Wtedy się zaczęło: 3 aparaty w trybie seryjnym + banda maniaków lubiących rowerowe wygłupy = kolejne kilkaset fotek do selekcji (oczywiście tych, które się do czegoś nadają będzie z tego niewiele). Ubawiliśmy się bardzo, sporo się z Marcinem naskakaliśmy. Iza skakała z aparatem niczym ninja, a Marysia.. No właśnie.. Marysia dziwnie tego dnia ucichła i zbyt skora do harców (rowerowych przynajmniej, bo w inne się nie zagłębiam) nie była. Do tego moja opona w dupie przy lądowaniu pewnie przejdzie do historii, jako kolejna rowerowa legenda. Idę o zakład, że Siwy to opisze ze szczegółami, bo on miał z całej sytuacji największą bekę. Uprzedzając pytania, akurat ten moment nie został uchwycony migawką. :P

Po wszystkim dla odmiany wzięliśmy się za domowe żarcie. Wielki gar, a w nim ze 3kg makaronu, do tego 3 słoiki różnych sosów zmiksowanych razem i wyżerka, jak się patrzy.
Dzień kończymy meczem otwarcia Euro. Nawet zakłady robiliśmy i jako, że idealnie obstawilem wynik, pazernie i z dziką satysfakcją zgarnąłem całą oszałamiającą pulę nagród: zawrotne 4zł.

Oglądanie zdjęć pomijam, bo to oczywista oczywistość.

Spać idziemy ciut wcześniej, gdyż pociąg rano mamy o godzinie nieludzkiej. Tym razem podwózka plecaków jest załatwiona.



No i rysa na nowej sztycy. :/ © Raven


Młody ogarniał mimo niedoboru odpowiedniego sprzętu © Raven

Ślad po oponie w dupsku, czyli "wychyl się za siodło jak skaczesz!" © Raven

ZARAZ ZGINĘ!, czyli zaufanie do partnera podstawą udanego związku © Raven

ZARAZ ZGINĘ!, czyli przerażenie przy pierwszym skoku i o mały włos niedolot © Raven


Jak wyszło?! Jak wyszło?! © Raven

Nie mógł poskakać, to przynajmniej na kładce się polansował © Raven






Przejechane: 33.45 km
w tym teren ~33.00 km

Czas: 03:40 h
Średnia: 9.12 km/h
Maksymalna: 62.53 km/h

Weryfikacja i eliminacja poobijanych [Międzygórze 2012]

Czwartek, 7 czerwca 2012 | Komentarze #1

Kostka wygrzana, wysmarowana Altacetem, usztywniona bandżem. W głowie myśl jedna:
"Nie przyjechałem tu, żeby siedzieć w kwaterze. Pojade choćbym miał pedałować jedną nogą.".
I pojechałem.

Co ciekawe, nie byłem jedynym poszkodowanym. Adam, który dzień wcześniej kręcił powietrzne piruety był nieźle poobijany i, dla odmiany, jego kostka powiększyła się niemal dwukrotnie.

Mieliśmy jechać też zielonym szlakiem, tyle, że w drugą stronę. Punktem wypadowym standardowo były okolice schroniska na Śnieżniku, które tak naprawdę z samym szczytem wspólnego miało niewiele (było sporo niżej).
Zielony ponownie "dawał radę!", mimo, że początkowo sporo było prowadzenia roweru. Wynagrodzeniem były widoki. Większość ekipy na zjazdach się ubawiła, tylko Iza miała momentami niemrawą minę, gdyż zjeżdżanie nie szło jej najlepiej. W połowie drogi, po kilku karkołomnych odcinkach względy zdrowotne biorą górę. Adam z Marysią wracają, Ja, Iza i Marcin zapewnieni, że szkoda fajnego kawałka jedziemy dalej. Faktycznie było warto. Choćby dla tej sytuacji:

Jechałem pierwszy, zatrzymałem się i krzyczę do Marcina:
"STÓJ! Tu jest hopka, będzie fajna fota!".
A gdzie tam.. Z bananem od ucha do ucha śmignął mi przed nosem i poleciał w dół. Tututum-hop-tututum-hop-tututum... ŁUBUDU! W ułamku sekundy wyhamował do zera, a tylne koło postanowiło go wyprzedzić. Trzeba było to widzieć! :D

Po tym fajnym był standardowy podjazd-podjazd i znowu zjazd i byliśmy w domu. Kąpiel, pizza i.. standardowy zestaw wieczorny. Tym razem u mnie ("w jaskini Don Gadgeta" :D), co by nie zagłuszać ciszy nocnej tylko w jednym miejscu. ;)


Siwy wypuszcza spadochron, czyli EWAKUACJA! © Raven


100% skupienie gwarancją udanego zdjęcia © Raven

Słodkie dziubki na dachu świata © Raven


Telewizja kamienna naziemna © Raven

Pier*ole, nie jadę!, czyli podwójna kostka mówi, że ma dość © Raven


Odwrotu już nie ma, stamtąd przyjechaliśmy © Raven


Tylne koło go wyprzedziło, ale banan na twarzy pozostał :) © Raven


A na deser..
Zdjęcie-zagadka: Co robi Adam? © Raven

Ci, co przy tym byli, naturalnie mają siedzieć cicho. :P