Jeżdżę, więc jestem.
Inne informacje znajdziesz tutaj.
Znajomi na Bikestats
Mój Skype
Ujeżdżany sprzęt
Wykres roczny
Archiwum
- Szlakiem Lararń Morskich 2012:
- Dzień 0
- Etap 1: Wolin - Dziwnów
- Etap 2: Dziwnów - Kołobrzeg
- Etap 3: Kołobrzeg - Bobolin
- Etap 4: Bobolin - Rowy
- Etap 5: Rowy - Łeba
- Etap 6: Łeba - Władysławowo
- Etap 7: Hel
- Bonus - rejs po zatoce
- Etap 8: Władysławowo - Gdańsk
- Etap 9: Gdańsk - Krynica Morska
- Epilog: Krynica Morska - Braniewo
- Międzygórze 2012
- Skrzyczne klimaty 2012
- Góry po raz pierwszy 2011
- Udupieni na Jurze 2011
- Drogowa modlitwa rowerzysty
- Zrób to sam: manetka lockout'u
- 2014, Lipiec3 - 9
- 2014, Maj2 - 2
- 2014, Kwiecień5 - 1
- 2014, Marzec8 - 10
- 2014, Luty1 - 14
- 2014, Styczeń1 - 6
- 2013, Grudzień1 - 6
- 2013, Październik1 - 9
- 2013, Wrzesień1 - 0
- 2013, Sierpień3 - 19
- 2013, Lipiec11 - 12
- 2013, Czerwiec6 - 15
- 2013, Maj9 - 25
- 2013, Kwiecień4 - 11
- 2013, Marzec1 - 30
- 2013, Luty3 - 15
- 2013, Styczeń15 - 92
- 2012, Grudzień11 - 23
- 2012, Listopad13 - 53
- 2012, Październik12 - 21
- 2012, Wrzesień14 - 8
- 2012, Sierpień23 - 46
- 2012, Lipiec19 - 20
- 2012, Czerwiec21 - 53
- 2012, Maj20 - 23
- 2012, Kwiecień20 - 17
- 2012, Marzec15 - 25
- 2012, Luty16 - 31
- 2012, Styczeń15 - 29
- 2011, Grudzień17 - 36
- 2011, Listopad17 - 41
- 2011, Październik16 - 24
- 2011, Wrzesień25 - 7
- 2011, Sierpień22 - 12
- 2011, Lipiec23 - 37
- 2011, Czerwiec36 - 56
- 2011, Maj30 - 56
- 2011, Kwiecień34 - 47
- 2011, Marzec27 - 78
- 2011, Luty14 - 5
- 2011, Styczeń17 - 16
- 2010, Grudzień16 - 20
- 2010, Listopad12 - 4
- 2010, Październik26 - 11
- 2010, Wrzesień24 - 38
- 2010, Sierpień7 - 14
- 2010, Lipiec16 - 14
- 2010, Czerwiec3 - 0
- 2010, Maj8 - 18
- 2010, Kwiecień13 - 19
- 2010, Marzec1 - 0
- 2009, Wrzesień1 - 0
- 2009, Maj2 - 0
- 2009, Kwiecień7 - 1
- 2009, Marzec6 - 3
- 2009, Luty3 - 8
- 2009, Styczeń2 - 5
Kilkudniowa zadyma
Dystans całkowity: | 2199.15 km (w terenie 1216.00 km; 55.29%) |
Czas w ruchu: | 159:27 |
Średnia prędkość: | 13.79 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.16 km/h |
Suma podjazdów: | 2039 m |
Liczba aktywności: | 51 |
Średnio na aktywność: | 43.12 km i 3h 07m |
Więcej statystyk |
w tym teren ~22.00 km
Skrzyczne klimaty 2/4
Wtorek, 1 maja 2012 | Komentarze #8
Jeszcze w domu wymyśliłem sobie, że wjedziemy na najwyższy szczyt i po kolei zaliczymy wszystkie niższe wokół Szczyrku (ładnie to widać na wykresie wysokości na tracku GPS):
-Skrzyczne 1257m
-Małe Skrzyczne (1211m)
-Kopa Skrzyczeńska (1191m)
-Malinowska Skała (1152m)
-Malinów (1115m)
-Biały Krzyż (940m)
-Grabowa (907m)
-Kotarz (974m)
-Hyrca (829m)
-Beskidek (860m)
Po śnieżnych akcjach i krytycznym głosie napotkanych rowerzystów plan prawie wziął w łeb, ale miałem w grupie jednego sprzymierzeńca i ostatecznie udało się w liczbie sztuk 4 wyruszyć na realizację. Trochę pomarudzili, ale jakoś poszło. :)W drodze na Małe Skrzyczne
© Raven
Zaczęło się niewinnie, bo z górki i gładko. Dalej szlak przekształcił w wąską ścieżkę usianą kamieniami wielkości kilowych paczek cukru i sporą ilością przerażonych na nasz widok turystów.
Na kolejnym szczycie oczywiście również śnieg. I to sporo. Ludzi również. Jakoś się przedarliśmy, kilka fotek i jedziem dalej.
No, ale jak to w górach bywa: raz z górki, raz pod górkę.Ściema, ja tam podjechałem :P
© RavenPosiedzenie w oczekiwaniu na resztę
© Raven
Niektórym zrobiło się gorąco:Koksy się opalają
© RavenTutaj już podjechać się nie dało
© Raven
Przez mój błąd nawigacyjny zaliczamy jeden szczyt ekstra (Zielony Kopiec - 1154m). Dobrze, że się w porę zorientowałem i nie obraliśmy kursu na Czechy.Stromo (zdjęcia strasznie wypłaszczają), ale do zmielenia
© RavenMała siesta na górze
© Raven
Po tym ostatnim połowa ekipy (czyli 2 osoby) wypompowana targaniem rowerów zaczęła kombinować, jak wrócić krótszą drogą. Z górki naturalnie.Którędy do domu?
© Raven
Wiele nie wymyślili i przynajmniej do Przełęczy Samopolskiej dojechać musieli.
Na dole posiłek, po którym Adam z Radkiem wracają asfaltem do Szczyrku (podobno 8km serpentyną lecieli w dół, +50km/h bez dokręcania).Karkówka vs. naleśniki, czyli dla każdego coś dobrego
© Raven
Ja z Bartkiem nie wymiękamy i wbrew zbierającym się chmurom ruszamy dalej, żeby dokończyć eskapadę.
Trochę nas grzmotami i deszczykiem postraszyło, ale było warto.
Końcówka szybko poszła (chwilami nawet za szybko, miałem moment grozy z dużą szybkością, za to bez trakcji i hamulców), a na deser dostaliśmy fajny, szybki asfaltowy zjazd do cywilizacji.
Jak na czas wycieczki, to dystans jest śmieszny. Cóż, taki teren. Krótko, ale za to bardzo treściwie.
P.S. Pierwszy raz zrozumiałem ideę opuszczania siodła na zjazdach, jak prawie zrobiłem OTB.
P.P.S. Nie włączyłem geotagowania w aparacie. :/
P.P.P.S. Zarobiłem na prawej łydce lekko wypalony kształt tarczy hamulcowej kolegi, który niefortunnie zbliżył się do mnie ze swoim rowerem. Tak, bolało.
w tym teren ~6.00 km
Skrzyczne klimaty 1/4
Poniedziałek, 30 kwietnia 2012 | Komentarze #0
Niniejszy wyjazd był planem B wyjazdu z planu A (inny skład, inne miejsce), który z przyczyn wyższych nie doszedł do skutku. Motyw trochę inny, ale równie ciekawy.
Co i jak? Skład spory, bo rozrósł się do aż 6 osób, w dwóch samochodach. Sporo i miałem co do tego obawy, które niestety się potwierdziły (problemy logistyczne, poglądowe i "wyznaniowe"), ale ogólnie udało się całość ogarnąć, a ekipa "aktywna" (czyli nie opierdzielająca się, a jeżdżąca) sukcesywnie malała.
Miejsce: Szczyrk. Cel: wyciąg na Skrzyczne (1257m). Motyw: wjeżdżamy wyciągiem do góry, a na rowerach zjeżdżamy w dół. Opcji zjazdu sporo: od trawiastych stoków, przez kamieniste i bogato ukorzenione ścieżki, na których piesi łamali nogi (nasza ulubione) po drogi (a właściwie ich brak..) dla grubo opancerzonych samobójców na rowerach zjazdowych za grube pieniądze.
Tyle słowem wstępu, dalej poprzeplatam trochę ze zdjęciami.
Po perypetiach z niesłownymi właścicielami kwatery, którzy nie chcieli oddać zaliczki i późniejszym poszukiwaniem nowego noclegu, pierwszy szok pod wyciągiem:
I nasuwa się pytanie, jak wjechać z rowerem na górę? Ile ludzi, tyle sposobów: jedni wieszali, inni trzymali. Ostatecznie każdy jakoś tam usadowił sobie sprzęt na kolanach. Przyznam, że za pierwszym razem miałem trochę cykora i wrażenie to się potęgowało wraz z wjazdem coraz to wyżej, a każdy podmuch wiatru sprawiał, że trzymałem rower coraz mocniej. Kolejne wjazdy były już spoko. :) Trochę komicznie wyglądało wysiadanie:
To co zaskoczyło nas na szczycie, to... śnieg! o.O Chłopaki niewiele myśląc zaczęli rzucać się śnieżkami, na szczęście główny fotograf był sprytny i uniknął ostrzału. Turyści chętnie zrobili nam fotkę:Skrzyczne: śnieg na szczycie
© Raven
...i w drogę. W dół. Obraliśmy rzekomo najłatwiejszy niebieski szlak przeplatający się z linią wyciągu. Okazało się, że miejscami jest tam po kostki śniegu. Bardzo to w jeździe nie przeszkodziło, bo przy tym nachyleniu rower prowadził się jak deska snowboardowa.Po śniegu jest fajnie w dół, gorzej, jak trzeba było podejść kawałek do góry
© Raven
W końcu śnieg się skończył i robiło się coraz szybciej. Nawierzchnia głównie kamienista, nachylenie wymagało prawie ciągłego hamowania, a odpuszczenie klamek powodowało momentalny wzrost prędkości. Fajne uczucie. :) Niestety niedostatki sprzętu i techniki mogą się skończyć np. tak:Szok pourazowy?
© Raven
Była chwila grozy (widziałem moment, w którym leciał przez kierownicę), ale na szczęście skończyło się tylko na rozciętym łuku brwiowym (grzmot musiał być konkretny, bo miał full-face'a). Po oględzinach i sprawdzeniu, czy wszystkie członki są na swoim miejscu, pamiątkowa fotka:Nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku
© Raven
..a potem czas na opatrywanie ran (funkcja sikania mojego bidonu okazała się niezwykle przydatna).Camelbak Medical Edition
© Raven
Od ogarnięcia kolegi trudniejsze okazało się ogarnięcie roweru. Najwięcej problemów sprawiało wyrwane jarzmo sztycy. Chwytaliśmy się różnych sposobów, w tym "na jaskiniowca":Epoka kamienia łupanego powraca
© Raven
Niestety na niewiele to się zdało i ostatecznie pokombinowałem coś z zipami, byle się trzymało i dało zjechać.Jarzmo sztycy mocowane zipami, czyli potrzeba matką wynalazku
© Raven
Dalej już bez większych niespodzianek, cieszyliśmy się jazdą (albo bezwładnym zsuwaniem się w dół) i widokami.
Dzień kończymy we 4 przy grillu, kiełbaskach i piwie. Dwóch pojechało do szpitala na szycie i prześwietlenie (ostatecznie poważniejszych obrażeń brak).
w tym teren ~13.00 km
Superman w Sudetach #3
Czwartek, 15 września 2011 | Komentarze #1
Czasu niewiele, więc projekt był taki, by pobujać się po pobliskim Karkonoskim Parku Narodowym. Jeden się wyłamuje i zostaje w aucie motywując swoją decyzję negatywnymi skutkami wcześniejszej jazdy, które porównał do spotkania pierwszego stopnia ze stadem murzynów.
Szybki oscypek z grilla z żurawinką (mniam!) i w drogę. Krótko, aczkolwiek treściwie, włączając w to fajny zjazd po kamieniach wielkości mikrofalówek (przekupiłem go złamaną osią w przednim kole o czym, co ciekawe, dowiedziałem się dopiero u siebie pod domem - dobry zacisk mam jak widać). Jak za 10zł (koszt nowej osi), to stwierdzam, że było warto. :D
Poszaleliśmy, trochę popstrykaliśmy, pofilmowaliśmy i niestety trzeba się zbierać.
Wycieczka krótka, ale udana, mimo kilku komplikacji.
Już tęsknię za tymi terenami...Nieposkromiona radość
© RavenKoń dzielnie pilnował swojego terytorium
© RavenTaniec godowy nad przepaścią? :P
© RavenCena za popuszczenie wodzy fantazji
© Raven
w tym teren ~40.00 km
Superman w Sudetach #2
Środa, 14 września 2011 | Komentarze #2
Główny cel: SMRK.
Ze względu na kiepską kondycję pozostałych do granicy (a właściwie tuż za nią) podjeżdżamy samochodami. Dalej już rowerami, prawie cały czas czerwonym szlakiem. W schronisku w Izerce dłuższy postój, gdzie okazuje się, że główną przeszkodą w zamówieniu czegoś do jedzenia jest.. język. W karcie wszystko po czesku i niemiecku, angielskiego niet. Trochę na migi, trochę naśladowania dźwięków ("chrum chrum" = świnia = wieprzowina = kotlet :D) i jak już prawie się dogadaliśmy okazuje się, że.. można zapytać po angielsku. Dlaczego nikt na to nie wpadł - nie wiem, nie pytać. Zamawiam knedlicki z gulaszem (pyszne, tylko porcja skromna), chłopaki jeszcze inne specjały, popijamy czeskim piwem i dalej wio.
Ostatni kawałek na SMRK niebieskim szlakiem pieszym poleconym przez Cebera. Nie wspominał o wysokogórskiej wspinaczce, za co został przez nas telefonicznie przeklnięty.
Ze względu na późną porę rezygnujemy ze słynnych singli (tak, wiem, wisienka na torcie) i wracamy - bez udziwnień, tą samą drogą. Zgodnie z zasadą "co góra zabierze, to góra odda" tym razem prawie cały czas z górki. Baaardzo z górki, w tym dużo gładkiego jak stół asfaltu. Dodając do tego piękne widoki (z jednej strony góra, z drugiej, tuż za drogą, przepaść) wychodzi mieszanka wybuchowa. 65km/h, puszczasz kierownicę i lecisz sobie tak spory kawał. Co wtedy czujesz? WOLNOŚĆ! Coś pięknego.
W schronisku chłopaki bawią się w suchy prowiant, a ja za 40kc funduję sobie dziwną zupę o równie dziwnej nazwie. Zagaduje do nas szef kuchni (przemiły gość), który okazuje się.. Amerykaninem! Żeglarz, który zwiedził pół świata, by w końcu wylądować w kuchni schroniska na górskim zadupiu. "My life is adventure", jak stwierdził.
Fajnie się gada, lecz trzeba ruszać. Zastała nas noc. Tylko ja miałem mocną lampę (i do tego GPS ze śladem), więc byłem głównodowodzącym (z resztą jak cały czas). Zrobiło się zimno, ale taki szybki górski zjazd po ciemku z tylko 15 metrowym snopem światła przed sobą to jest coś zajebistego, polecam.
Dojeżdżamy ujechani (chociaż ja nawet nie tak bardzo), ale szczęśliwi. Mały niedosyt jednak jest - na single dojedziemy w przyszłym roku, innej opcji nie ma.I do góry! :D
© RavenAż nie chce się wracać...
© RavenZachód słońca w Górach Izerskich
© RavenPier***ę - teraz idę spać!
© Raven
w tym teren ~5.00 km
Superman w Sudetach #1
Wtorek, 13 września 2011 | Komentarze #0
Wyjazd planowany od dawna, lecz do końca niepewny. Dzień przed dopiero dowiedziałem się jaki jest profil wyjazdu (kwatera vs. targanie na plecach). O tym gdzie jedziemy nie wiadomo było do "dnia zero", kiedy to zapadła decyzja o Szklarskiej Porębie.
Ekipa: Ja, poznany kiedyś jako klient Bartek, jego brat Adam i znajomy Marcin vel. Baczos.
Przez awarię jednego z aut wyjeżdżamy ze sporym opóźnieniem. Docieramy na miejsce, znajdujemy kwaterę, szybko się przebieramy i na rower. Późno już, więc zjeżdżamy tylko do Wodospadu Szklarki, kilka fotek i uphill. Tutaj wychodzą na jaw moje rzekome nadprzyrodzone siły i zdolności rowerowe (stąd tytuł wpisu). Czyżby chłopaki spodziewali się, że będzie płasko? :P Cóż.. Po prostu ze skromnej ekipy byłem najmocniejszy.
Łapię gumę (pierwszą odkąd pamiętam). Naprawiam pompuję, przejeżdżam 2 metry i.. replay. @#$%^&%$#! Walczę znów, tym razem z pozytywnym skutkiem, lecz jeździć się odechciało. W międzyczasie chłopaki sobie zjeżdżają z górki, bawią się w drifty i nagrywają głupie filmiki, w tym jeden ze mną: "Chcesz jeździć długo i spokojnie? Kupuj dętki Schwalbe!". :P
Zjeżdżamy do cywilizacji, kupujemy kiełbasę, piwo i grillujemy. Trzeba nabrać sił na kolejny dzień.Pod Wodospadem Szklarki
© RavenGuma. Kolejna.
© Raven
w tym teren ~2.00 km
Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 4/4 - Epilog
Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 | Komentarze #2
Pobudka o 6:00, szybkie śniadanie i w drogę. Dopiero dzisiaj czujemy w kościach wczorajszą masakrę. Jakoś dotoczyliśmy się do dworca wsłuchując się w świergolenie. Nie byliśmy do końca pewni, czy wspomniane dźwięki wydobywały się z dziobów ptaków, czy z naszych napędów. W sumie było nam już wszystko jedno.
Kupujemy bilety, pociąg pojawia się punktualnie. W tym miejscu kończymy naszą eskapadę.
Challenge Glebowy:
5:0 dla Maćka (walczył, ale piachu pokonać nie mógł)
Bilans strat:
-Wspomnianych 5 gleb
-2 banany zgubione zapewne podczas jednej z nich
-paczka ciastek wrąbanych przez multitoola
-Irytujące stukanie wydobywające się z amortyzatora Maćka
-krew, pot i łzy
Co zyskaliśmy?
Ogólny fun, wrażenia z jazdy (albo i nie jazdy) i nieoczekiwanych zwrotów wydarzeń, które nadały całości lekko endurowy charakter.
w tym teren ~45.00 km
Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 3/4
Niedziela, 24 kwietnia 2011 | Komentarze #2
Wstajemy i z przerażeniem wyglądamy za okno: PADA DESZCZ! "Ale ku**a jak?!" Miała być tak samo piękna pogoda, jak dotychczas.
Nie ma czasu na użalanie się. Deadline: Częstochowa, jakoś po 19 mamy ostatni pociąg. Jemy, ubieramy się i tu zgrzyt. Ja zapobiegawczo zabrałem ze sobą raincut'a - mój towarzysz taki wspaniałomyślny nie był. Ratuje go pani, która wynajmowała nam pokój podarowując mu workowo-śmieciową pelerynkę a'la ortalionowy ogóras. Lepiej się pod nią zaparzyć, niż doszczętnie przemoknąć.
Jeszcze poczęstunek kawą i domowym ciastem, a potem w drogę. Wprowadziłiśmy w życie patent na mokre buty wyczytany przeze mnie kiedyś w BikeBoardzie: woreczki śniadaniowe na stopy i do buta. Okazało się to świetną decyzją.
Trochę pokropiło, przestało, rozebraliśmy się. Po mokrym piasku jechało się fajnie. Trafił się zestaw "strumyk + skały", więc zrobiliśmy trochę głupkowatych zdjęć i wtedy deszcz powrócił. Padało coraz mocniej, w końcu dojechaliśmy do cywilizacji w tym momencie GRZMOT z nieba. No to ekstra.. Schowaliśmy się pod wiatą autobusową i przeczekaliśmy najgorsze. Przestało padać. Niestrudzeni, uwaleni błotem po uszy zaliczyliśmy kilka zamków. Zjeźdżając z jednego turyści nawet robili nam zdjęcia. :P
Jadąc asfaltem nieopodal Skałek Mirowskich słyszę głośne hasło "ŻARCIE!" i szorowanie hamulców. Zawracamy, otwarta knajpa i to bynajmniej nie tylko z gorącymi psami. Maciek funduje sobie żurek, ja placki po węgiersku i jedziemy dalej.
Wnet nadciąga wielka chmura. Wielka czarna chmura. A my jechaliśmy wprost pod nią, ale innej drogi nie było. Jakoś tak instynktownie człowiek szybciej pedałował. Kiedy zostało jeszcze z kilometr lasu dorywa nas oberwanie chmury. Na szczęście było z górki. Strugi wody ściekają z daszku kasku na okulary, nie widać prawie nic. Grunt, że widać było drzewa i zarys szlaku na wyświetlaczu na kierownicy. Parcie do przodu, w tym momencie już wszystko jedno przez co i jak, byle do przodu. Widać jakąś wiochę, dojeżdżamy do dużej wiaty (takiej z grillem i ławeczkami) i chowamy się przed deszczem. Mokro i zimno. Bardzo mokro i bardzo zimno. Wycieramy się ręcznikami i zakładamy o 1 koszulkę więcej na siebie, choć i tak guzik to daje, a leje cały czas. W tym momencie było już wiadomo, że nasz deadline szlag trafił, ale jechać trzeba. Wszystko nam jedno, czekamy, aż przestanie padać, choć nie było wiadomo, czy to w ogóle nastąpi. Maciek zaczyna coś majaczyć: "Dawaj, dawaj stary, jeszcze kawałek! Nieeee no.. Spierd****eś". Zdębiałem. Okazało się, że gadał do jakiegoś żuczka walczącego z rwącym nurtem wielkiej kałuży. Potem próbował jeszcze śpiewu i tańca (z tym drugim to może nie było takie głupie), ale efekty cieplne były marne. W końcu wymyślił, żeby zmienić skarpetki. Kij, że wczorajsze, ważne, że suche. I to był strzał w dziesiątkę. Opakowaliśmy sobie od nowa stopy foliówkami i od razu zrobiło się lepiej. W międzyczasie przestawało padać, pojawiło się słońce i wielka tęcza. Ruszamy. Ledwo przejechaliśmy kilometr i przypomniało mi się, że mam w plecaku rękawiczki lateksowe (przydają się, kiedy trzeba pogrzebać przy rowerze), więc pomyślałem, żeby je założyć pod przemoczone rowerowe. Tak też uczyniłem. Maciek patrzył z zazdrością, niestety miałem tylko 1 parę.
Nie patrząc na szlaki, mielimy z ultrawysoką kadencją jak najkrótszą drogą do wypatrzonej na mapie stacji benzynowej z nadzieją na hot-doga, albo cokolwiek ciepłego. Okazało się to popierdółką, a nie stacją paliw, więc pojechaliśmy dalej i tak trafiliśmy do Olsztyna. Zamek obejrzeliśmy z daleka, na moje zapytanie "Jak tam wejść?" Maciej zaprotestował zgrzytając przy tym zębami, więc szybkie foto i jedziemy dalej. Teraz już "z górki", do Częstochowy pozostało kilka kilometrów.
Docieramy. Jest Orlen. Hot-Dog, kawa, WC, dokładnie w takiej kolejności. Maciej gdzieś dzwoni, zrozumiałem tylko tyle, że chodzi o pociąg. Chowa telefon do kieszeni i znów dostaje napadu dzikiego śmiechu, tego samego, co ostatnio, więc nie wróżyło to nic dobrego. Wyszło na to, że najbliższy pociąg mamy o 1:40 (było wówczas około 20) i jedzie on do Łodzi 6 godzin, w tym 4h czekania na przesiadkę w Piotrkowie.
Pojawiła się myśl: jedziemy do Łodzi rowerami (120km). Szybka kalkulacja i wydało się to całkiem realne. Nie pada, jesteśmy rozgrzani, bez sensu jest czekanie do późnej nocy - do tego czasu sami dojedziemy. Lecz tu problem z ciśnieniem w oponach. Ja sobie napompowałem kompresorem na stacji, on niet. Pompka odmówiła posłuszeństwa, a kompresor z prestą nie chciał współpracować mimo stosownej przelotki. Kolejny telefon i postanowiliśmy udać się do brata Maćka (tutejszego) ogrzać się, coś zjeść i pomyśleć co dalej. Po drodze oczywiście runda na Jasną Górę, jako punkt kulminacyjny wycieczki oraz fota to potwierdzająca.
Ostatecznie najbardziej realnie wyglądało dla nas udanie się pociągiem do Piotrkowa i dalej już o własnych siłach do Łodzi, lecz nasz plan wziął w łeb, bo przypieli nam rowery, kazali się kąpać i iść spać. Kolejny pociąg: rano, 7:13.
Wszystkie zdjęcia z geotaggingiem:
W formie tradycyjnego albumu
W formie mapy z pinezkami
w tym teren ~50.00 km
Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 2/4
Sobota, 23 kwietnia 2011 | Komentarze #0
Pobudka po 9. Śniadanie w postaci miksu parówek z bananami i ciastkami, popitka Powerade'em, ogarnięcie się i w drogę.
Najpierw szybki nawrót na ominiętą dzień wcześniej Maczugę Herkulesa, a potem dalej w drogę. Trochę umęczyła nas kilkukilometrowa jazda po dziurach (tutaj akurat mnie to było wszystko jedno) przez piaszczyste pole, do tego w upale, ale jakoś się jechało.
Pod Olkuszem Maciek się na mnie obraża, że zwinąłem mu sprzed nosa ostatniego pączka w jedynym otwartym sklepie.
Na którymś zjeździe luzuje mi się główny zawias w zawieszeniu. FUCK! Pierwszy raz mi się to zdarzyło. Cudem udaje się dokręcić przy użyciu 2 tool'i. Wtedy też okazuje się, że tool Maćka okazuje się Ciasteczkowym Potworem. Dlaczego? Otwierając podsiodłówkę krzyknął: "Tool wpierd***ł mi ciastka!" Ale o co kaman?! A no o to, że w podsiodłówce razem z owym narzędziem była mała paczuszka ciastek, które przy podskakiwaniu na wybojach zostały skutecznie sproszkowane. Oczywiście wszystko wyjęte ze wspomnianej podsiodłówki wyglądało, jakby to obtoczyć w kakao.
Czas goni, więc miejscami trochę skracamy sobie drogę zjeżdżając z pieszego szlaku na rowerowy. Piach. Dużo piachu. Jeszcze więcej piachu. Wnet mijaliśmy się z jakąś dziewczyną na rowerze (nie jakimś super, siakiś Giancik, a ona - typowy cywil: zwykłe ubranie, trampeczki, słuchawki w uszach). Szlakowe zamotanie, zawracamy kawałek i zmierzamy w tym kiedunku, co ona z myślą "wyminiemy i pogrzejemy dalej". Nic bardziej mylnego. Nie wiem, skąd ona miała tyle siły, ale parła do przodu jak.. nie potrafię znaleźć określenia. Maciek w imię honoru się spiął i przyśpieszył, ja za nim. Gdzieś na zjeździe ją wymijamy (zatrzymała się, by napić się wody, wtedy "Rycerz Honoru" dojrzał w jej rowerze FOXa 32kę - to nie jest zwykły cywil. Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się, by spojrzeć na mapę, ona nas wymija i.. tyleśmy ją widzieli. Skubana.
Jedziemy sobie dalej zadowoleni z tego, że w ogóle więcej JEDZIEMY, a nie idziemy.
Pod zamkiem, nieopodal Ogrodzieńca dłuższy postój. Pstrykanie, wygłupianie, Maciej-pseudoalpinista prawie się połamał, spadając ze skały. Kij z tym: pokruszył ciastka, które wyleciały mu w tym momencie i efektownie pofrunęły kilka metrów. Dalej w dół na lody, siadamy sobie i telefonujemy celem potwierdzenia naszego noclegu w Zawierciu. Owszem, był, ale.. dzień wcześniej. Maciek dostaje napadu dzikiego śmiechu, rozpacz to, czy radocha - do końca nie odszyfrowałem. Decydujemy się ruszyć do Ogrodzieńca za jakimś otwartym sklapem. Jest, dość duży, to i zakupy spore. Woda, bułki, kabanosy, tuńczyk, żelki (pół dnia o nich słuchałem) i po puszcze złocistego napoju.
Czas na szukanie noclegu. Jakichś ogłoszeń na słupach na złość niet, miejscowi też jakby autystyczni. Ciemno już, chłodno się robi. Co robimy? Google, Automapa i dzwonimy. Odbiera jakiś pijany dziad. "Łeee.. A to prać czeba.. Polić czeba.. Na długo..? Czydzieści..". Biorąc pod uwagę jego radość z mojego telefonu - podziękowałem. Drugi telefon: gość ledwo co wybełkował "halo". Coś tam jeszcze było, ale z kolei za daleko. W końcu jest: Podzamcze, czyli tam, gdzie przed chwilą byliśmy. Sympatyczna kobitka najbardziej zdziwiona była chyba tym, że chcemy nocleg "tu i teraz" (przypominając: Wielka Sobota przed Wielkanocą). Zgadza się na nasze przybycie, potwierdza adres i z uśmiechem ruszamy.
Dostajemy przytulny pokoik z łazienką, TV i wyposażoną kuchnią za drzwiami.
Przejechane 10km więcej, niż wczoraj, nie jest źle. Tylko na pierwszy rzut oka. Przejechaliśmy w te 2 dni jedną stronę mapy. Nazajutrz musimy przejechać całą drugą.
Wszystkie zdjęcia z geotaggingiem:
W formie tradycyjnego albumu
W formie mapy z pinezkami
w tym teren ~40.00 km
Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 1/4
Piątek, 22 kwietnia 2011 | Komentarze #1
Plan był prosty: Szlakiem Orlich Gniazd, z Krakowa do Częstochowy. Maciek wymyślił Challenge z checkpointem (tj. noclegiem) w Zawierciu. Patrząc na kilometraż wydawało się to realne. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo się mylimy...
Pociąg o 9:08. Umówiliśmy się o wpółdo. Mimo, że mój kompan jak zwykle się spóźnił zdążyliśmy nabyć bilety i zapakować się do pociągu. Całkiem przypadkiem jechaliśmy nowoczesną, klimatyzowaną 1 klasą (choć w klopie syf po staremu), gdyż traf chciał, że taki był ostatni wagon, a z rowerami tylko do pierwszego lub ostatniego. Pogoda miodzio, coraz cieplej.
Dojeżdżamy do Krakowa już w upale. Jako, że nigdy tam nie byłem, to najpierw szybka wycieczka krajoznawcza: Wawel, Kopiec Kościuszki, Sukiennice. Potem do Empiku po mapę, na obiad w postaci kebaba i w drogę. Dość późno, bo było już po 16:00.
Pierwsze kilometry lajtowo, nic nie zapowiadało jakichś szczególnych trudności. Do czasu, kiedy wjechaliśmy do Ojcowskiego Parku Narodowego. Trzymaliśmy się szlaku pieszego, a ten w stosunku do opisanego na mapie biegł zupełnie swoimi ścieżkami (konfrontacja mapy ze wskazaniami GPS'a), choć równolegle. Na podjazdy byliśmy przygotowani, ale nigdzie nie było mowy o wspinaczce z rewerem na plecach! A takich kawałków było całkiem sporo - raz w górę taszcząc rower, to potem w dół na łeb na szyję. Jedyna myśl, jaka trzymała nas przy życiu to taka, że "co góra zabierze, to góra odda". Choć nie zawsze był to przymus. Mianowicie będąc w Ojcowie na widok długich schodów prowadzących do zamku Maciek zarządził: "Idziemy na skróty!". W pierwszej chwili pomyślałem, że żartuje, ale ten już zaczął wspinaczkę po stromym zboczu wlekąc jedną ręką rower. Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć za nim. Zamek był zamknięty.
Dalej bez niespodzianek: góra, dół, góra, dół. Przez jakiś czas jeszcze słyszałem narzekanie na średnią, która potem zamieniła się w walkę, by w ogóle jechać. Potem długi las i jakieś zamczysko. Wychodzi uzbrojony facet, by pouczyć nas, że z rowerami nie wejdziemy, a my się go pytamy: "Gdzie właściwie jesteśmy?". Pieskowa Skała. Foto, ciasteczko i mój kompan wraca do gościa z zapytaniem o stację benzynową (sic! gość się zaśmiał, nie dziwię się..) lub jakikolwiek sklep. "W dół z półtora kilometra, macie ze 20min czasu". I tyle nas było widać na zamku. :P Zrobiliśmy zapasy, lecz pojawił się kolejny problem: zbliżał się zmrok, trza gdzieś spać. W jednym miejscu odesłali nas z kwitkiem, do drugiego wspinaliśmy się z pół kilometra mega stromym asfaltem, by dowiedzieć się od młodej dziewczyny, że też nic z tego. Ciemno już, ręce nam opadły.
"Jesteśmy w czarnej dupie! Pośrodku niczego! I nie mamy gdzie spać!" -rzekł. Przechodziła akurat jakaś kobitka, podsłuchała i zagaiła. Okazało się, że jednak opcja jest, dostaliśmy pokój. Gorący prysznic, kolacja i w kimę.
Kończymy dzień z przebiegiem niespełna 60km, z tego 40 na szlaku. Niby niewiele, ale biorąc pod uwagę inne okoliczności: chrzanić to. Bardziej wkurzyło nas, że będąc w sklepie, zapomnieliśmy o PIWIE!
Wszystkie zdjęcia z geotaggingiem:
W formie tradycyjnego albumu
W formie mapy z pinezkami
w tym teren ~2.00 km
Jura, dzień 3: Ewakuacja
Poniedziałek, 3 maja 2010 | Komentarze #2
Miała być dogrywka, a wyszło jak wyszło. Pogoda zawsze potrafi wybrać najlepszy moment, żeby się spier#$%^&. Wcześniejszy pociąg i myk do Łodzi. Była opcja, żeby po PKWŁ jeszcze dokręcić, ale tutaj też zaczęło lać - w momencie, kiedy wysiedliśmy z pociągu...Gotowi do powrotu
© Raven
Wszystkie fotki z wyjazdu do obejrzenia na mojej Picasie, a konkretnie tutaj:
http://picasaweb.google.com/mateusz.raven/JuraKrakowskoCzestochowskaMajowka2010#
Co do roweru, to trochę się tego manewru obawiałem (tj. nowa rama, nowa geometria i taki wyjazd od razu), ale okazało się, że niepotrzebnie. Zakup był strzałem w 10tkę. Geometria mi odpowiada, rozmiar idealny, a pracy zawieszenia nawet nie komentuję.