Jeżdżę, więc jestem.


avatar Niniejszy blog rowerowy prowadzi Mateusz vel. Raven, który z pofabrycznej Łodzi pochodzi. Od początku 2009 roku (od kiedy prowadzi tutaj statystyki) przejechał 28483.21 kilometrów, w tym 4325.30 po wertepach. Jeździ ze średnią prędkością 19.69 km/h.
Inne informacje znajdziesz tutaj.
button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Znajomi na Bikestats

Mój Skype

Mój stan

Ujeżdżany sprzęt

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Raven.bikestats.pl

Archiwum

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2012

Dystans całkowity:1495.81 km (w terenie 356.50 km; 23.83%)
Czas w ruchu:86:22
Średnia prędkość:17.32 km/h
Maksymalna prędkość:354.00 km/h
Suma podjazdów:848 m
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:65.04 km i 3h 45m
Więcej statystyk

Przejechane: 23.33 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 01:20 h
Średnia: 17.50 km/h
Maksymalna: 37.78 km/h

SLM - bonus: rejs po Zatoce Puckiej

Poniedziałek, 13 sierpnia 2012 | Komentarze #5

Wstaliśmy nad wyraz rześcy, szybkie śniadanie i przed 10 byliśmy zameldowani w porcie w Chałupach. Kapitan Rysiek przygotowywał okręt, a my w tym czasie kminiliśmy, co zrobić z rowerami. Bosman się uparł, że jak mają tu być, to mają stać w "stojaku na rowery" (czyt: drucianym wyrwikółku, do którego nawet nie bardzo miałem jak sensownie przypiąć swój rower ze względu na rozkręcany zawias z tyłu). Jak się okazało, kapitan i bosman to kumple, więc po małych negocjacjach udało się załatwić, żeby przechował nam rowery w szopie, gdzie garażuje sprzęty do wypożyczania.
-"Ale jak nie wrócicie przed 20, to je wystawiam, bo muszę swoje schować!" - burknął groźnie.
-"Damy radę!" - chyba...

No i popłynęliśmy.
Najpierw trafiliśmy na tzw. ruchome wyspy, czy, jak kto woli, suchą mieliznę. O co chodzi? A no o to, że będąc spory kawał od brzegu nagle łódka się zatrzymała. No to zwinęliśmy żagle, podwinęliśmy nogawki i wyskoczyliśmy za burtę, żeby wpaść do wody.. po kolana! :D Słonko praży, żagle powiewają na lekkim wiaterku, przez płytką i bardzo czystą wodę widać piasek na dnie, a tymczasem ląd daleko na horyzoncie. Fajne uczucie, jak na Karaibach. ;) Kilkadziesiąt metrów dalej można było stanąć już suchą stopą na piasku - utworzyła się długa wąska wysepka (na drugi dzień pewnie już jej tam nie było). Ogółem zagłębie kitesurferów (dla niewtajemniczonych: połączenie deski surfingowej i spadochronu), których było tam od groma.
W oddali widzieliśmy wystające ponad lustro wody wraki powojennych okrętów, do których niestety nie mogliśmy się zbliżyć biorąc na uwagę ryzyko przedziurawienia kadłuba. Cinek, jako świetny pływak, niewiele myśląc wskoczył w kąpielówki, założył gogle i popłynął te kilkaset metrów ogarnąć sprawę z bliska. Na chwilę nawet zniknął nam z oczu, lecz zaraz potem widzieliśmy, jak siedzi na wieżyczce jednego z okrętów.

Głównym celem była była poniemiecka torpedownia, czyli mówiąc w skrócie wielka dziwaczna betonowa konstrukcja na środku zatoki. Chcieliśmy nawet do niej zacumować, ale nie udało się znaleźć sensownego miejsca do podejścia. Opłynęliśmy dookoła i nic. Jako, że byliśmy już kawałek drogi od Chałup zrobiliśmy przy okazji nawrót i ustawiliśmy się z wiatrem. No i wtedy zaczęła się zabawa. Cinek, który do tej pory trzymał ster uradowany niczym przedszkolak, który dostał nową zabawkę płynął trochę zapobiegawczo bojąc się wywrócenia nas. No ale przyszedł czas na zmianę i wtedy Rysiek pokazał, że tamten nie miał się czego obawiać. ;) Przez większość drogi powrotnej lecieliśmy z nachyleniem rzędu 30-40 stopni siedząc z dupami za burtą, żeby trzymać przeciwwagę i tak oto wesoło skakaliśmy sobie po małych falach. Przechył taki, że woda wlewała się przez burtę i co jakiś czas była ręczna sesja z podbieraczkiem (wszak pompy na pokładzie nie mieliśmy). Czad! :D Znaczy, dla mnie tylko na początku był czad, bo jako szczur lądowy nie posiadam zbytnio zaprawionego żołądka, jeśli chodzi o takie bujanie. Mówiąc wprost: zzieleniałem, co skończyło się pawiem za burtą. Nawet niejednym. Moi kompani się śmiali, bo ponoć to był wiatr tylko "czwórka" (w skali do 10). Ale i tak było warto. :P

Pod koniec wiatr jakoś nie chciał nam sprzyjać i powolutku, powolutku dziabaliśmy do przodu. Do tego zrobiło się chłodno. Wróciliśmy praktycznie na styk na 20:00. Bosman już prowadził swoje rowery do szopy i tylko głośno zagwizdał na nasz widok.
Po stanięciu na stałym lądzie nogi miałem jak z waty, głupie uczucie.
Podziękowaliśmy, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem do Władysławowa. Było ekstra!



Jak na Karaibach ;) © Raven

Świr popłynął oglądać wraki. Jeszcze w wodzie do pasa, dalej jest podobno 8m głębokości. © Raven


Suchy ląd na środku zatoki © Raven

Okręt zaparkowany © Raven

Jak trochę popływał, to go potem wypizgało © Raven

Statyw dawał radę © Raven

Słońce w pełni, wiatr w żagle © Raven

Powojenna torpedownia © Raven


Zaraz nabierzemy wody © Raven


Kapitan wylewa wodę z pokładu © Raven



Koniec zabawy, zwijamy żagle :( © Raven


Zachód słońca w Chałupach © Raven




Przejechane: 85.58 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 04:59 h
Średnia: 17.17 km/h
Maksymalna: 41.81 km/h

SLM - etap 7: Hel

Niedziela, 12 sierpnia 2012 | Komentarze #0

//Na wstępie chciałbym przeprosić wiernych czytelników za tak długą przerwę. ;)

Półwysep Helski zaskoczył nas świetnie przygotowaną i oznakowaną rowerową drogą ekspresową na prawie całej jego długości. 35km prosto - brzmi nudno, prawda? A no okazuje się, że niekoniecznie. Niby prosto, a droga była kręta i do tego obfitowała w liczne wzniesienia (zwłaszcza pod koniec). Miłym urozmaiceniem były drogowskazy na bieżąco informujące o odległościach od poszczególnych miejscowości.

Jadąc tak sobie przez Jastarnię (a może Juratę? Nie pamiętam już) Cinek wymyślił, żeby zobaczyć letnią rezydencję prezydenta RP. Zobaczyliśmy: wielki strzeżony niczym wojskowy poligon leśny obszar, milion kamer i tabliczki "Strefa zamknięta", czy coś w ten deseń.

A w ogóle, to ubzduraliśmy sobie, że na Helu wypożyczymy coś pływającego i wpakujemy się na to coś z rowerem. Mój kompan ma wiele różnych dziwnych uprawnień na różne dziwne wodne wehikuły, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby wziąć jakąś małą żaglówkę. Tylko sęk w tym, że nie było skąd. Zdezelowane kajaki i rowerki wodne nas nie satysfakcjonowały. Wracając do Władysławowa dostrzegłem dumną tablicę "Port Chałupy", a pod nią multiwypożyczalnię: rowerów (z kołami, nie wodnych), żaglówek, motorówek. Podpytaliśmy bosmana i owszem, jedna gówniana żaglówka była, za 40zł/h, w określonym obszarze...
Cinek, jako zapalony żeglarz zaczął kręcić się po przystani i oglądać to, co było do niej przycumowane. Wypatrzył jakąś fikuśną łódkę (kaszubską jak się później okazało) z dumnymi, czerwonymi (sztormowymi ponoć ;)) żaglami. A wtedy zaszedł go od tyłu jakiś gość (rybaczki, zarośnięta twarz, lat +/- 50) i gadka w stylu "Czego on tutaj szuka?". Był to właściciel owej żaglówki. Słowo do słowa i wyszło na to, że nazajutrz wypływa w rejsik po zatoce.
"Jak chcecie, to wpadajcie!"
Cały dzień pływania za frajer?! Długo nie trzeba było nas namawiać.
Zbiórka o 10 rano.

Z punktu widzenia wieży we Władysławowie Hel wydawał się niepozorny © Raven

www.wladek.pl, czyli Władysławowo na żywo © Raven

Idiotoodporna klatka schodowa © Raven

Znalezione na parapecie © Raven



Przez ten "freedom" o mało nie wpadłem do wody, bo pomost się bujał :D © Raven

Rowerowy parking za 500m?! © Raven

Latarnia - Jastarnia © Raven

Latarnia w Jastarni w pełnej okazałości © Raven

Aż się zatrzymałem, żeby przetrzeć oczy © Raven

Co to jest? Wał napędowy okrętu podwodnego? © Raven

Latarnia Hel - ciasno jak w ***** © Raven


Latarnia Hel w pełnej okazałości © Raven

Kolacja na bogato, czyli szalejemy mając do dyspozycji lodówkę i w pełni wyposażoną kuchnię :) © Raven

Zaliczone latarnie:Jastarnia, Hel
Łącznie: 13/15




Przejechane: 75.45 km
w tym teren ~55.00 km

Czas: 05:14 h
Średnia: 14.42 km/h
Maksymalna: 34.71 km/h

SLM - etap 6: Łeba - Władysławowo

Sobota, 11 sierpnia 2012 | Komentarze #4

Nieopodal Stilo mijamy wielki obóz harcerski. Nawet ToiToi'a mieli.
Przed Dąbkami mała siesta nad rzeką i morzem w jednym (mój kompan oczywiście się kąpał). A tak, to w sumie nic ciekawego się nie działo.

2 latarnie zwiedzone tego dnia są chyba najciekawsze. Inne, niż wszystkie: inaczej zbudowane, inaczej pomalowane. Do tego ta ostatnia była kilkakrotnie podwyższana.

We Władysławowie na co drugiej posesji była tabliczka w stylu "Wolne pokoje do wynajęcia", tak więc nocleg znaleźliśmy bez większych problemów. Kwatera, gdyż w planach są 2 noce. Samo Władysławowo, jak wieczorem wyszło na jaw, okazało się być jedną wielką imprezownią. Normalnie jedna wielka balanga, aż mnie zatkało.

Tablica tablicą, lecz wrota otwarte © Raven

Stilo, czyli powiało Europą © Raven


Jadąc przez las przy ścieżce wisiała sobie jakaś czaszka nabita na kij. Czyżby to był dzik? © Raven

Szło nawet umoczyć wózek przerzutki © Raven

Sam nie wiem, co w tym zabawnego, ale śmialiśmy się do rozpuku :D © Raven

Od teraz już koniec ze słońcem zachodzącym nad wodą :/ © Raven


W tej latarni można się było poczuć jak na pokładzie jakiegoś okrętu © Raven

Rozewie - lampa na I piętrze © Raven

Rozewie - lampa na II piętrze © Raven

Zasilanie awaryjne? © Raven

Podobno tak wyglądały pierwsze latarnie morskie © Raven





Zaliczone latarnie:Stilo, Rozewie
Łącznie: 11/15




Przejechane: 41.05 km
w tym teren ~30.00 km

Czas: 04:48 h
Średnia: 8.55 km/h
Maksymalna: 28.77 km/h

SLM - etap 5: Rowy - Łeba (piaszczysta masakra)

Piątek, 10 sierpnia 2012 | Komentarze #13

Dzień bez zalewania jest dniem straconym. źródło wody znajdzie się zawsze. Jeśli w nocy nie padał deszcz, to może być to np. ściśnięty ustnik od bukłaka. W namiocie potop.

Z samego rana wjeżdżamy do przeklętego Słowińskiego Parku Narodowego. Znaczy się w momencie wjazdu przeklęty jeszcze nie był, ale szybko się nim stał. Zapłaciwszy ulgowe 3zł za sam wstęp ruszyliśmy wgłąb usianego korzeniami i błotem lasu. Ja na fullu jechałem jak wielki pan, Marcin coś tam czasem pozrzędził. Dostaliśmy się tak do latarnii Czołpino, notabene chyba najgorzej usytuowanej z punktu widzenia rowerzysty (nie dość, że po piachu, to jeszcze stromo do góry).

Z latarnii było już widać coś, co w samym założeniu miało nas zabić, czyli Wydmę Czołpińską = ponad 1,5km spaceru po rozgrzanym, sypkim jak mąka piasku, w który wpadało się aż za kostkę, a kołem aż pod tarczę hamulcową. Opcje były 2: albo się przez to przedrzeć, albo nakładać niewiadomo ile kilometrów i objechać. Jak nie trudno się domyślić postanowiliśmy być twardzi.

Mijający nas turyści gubili w Wielkim Piachu uzębienie. Jedni pukali się w czoło, inni radośnie pozdrawiali i życzyli wytrwałości - różnie to bywało. O ile po płaskim jakoś się szło, tak gdy robiło się stromo pod górę, to zaczynały się schody. Tfu! A gdzie tam! Schody to bym wtedy błogowławił... Potym było z góry, co równało się z tym, że w piachu można było zgubić nogi. Tylko teraz co lepiej zgubić: nogi, czy rower? Na szczęście nic nie zgubiliśmy.

Wydma się skończyła, zaczął się las. Rzut jednym okiem na mapę, drugim okiem na GPS i chwila do namysłu. Do wyboru było albo paręnaście KM plaży, albo.. albo nie było innego wyboru. Ale była też jakaś polna droga. Znając życie z jednej strony musiał być kolejny wojskowy poligon, a z drugiej nie wiadomo co. Ale było po drodze, więc czemu nie spróbować? A no np. dlatego, że po parkach narodowych wolno poruszać się tylko wyznaczonymi szlakami, a ta droga bynajmniej do takowych nie należała. Co czeka niepokornych do końca nie wiedzieliśmy i chyba nie chcielismy wiedzieć. Ale zaletą owej drogi było to, że nie była usłana żółtym piaskiem. I tak sobie jechaliśmy i jechaliśmy do czasu, gdy ujrzeliśmy zaparkowanego białego Jeeppa z logo Słowińskiego Parku Narodowego na bocznych drzwiach. Wtedy Marcin dostał swoisty zastrzyk mocy, krzyknął "Spierd***my!" i ruszył do przodu aż się zakurzyło. Nie pytałem o szczegóły - pognałem za nim co jakiś czas oglądając się za siebie i nasłuchując odgłosów silnika.

Droga drogą, ale w końcu niespodziewanie się skończyła, a w jej miejsce zaczęła się dzicz. Kilkakrotnuie sarny (tudzież inna zwierzyna leśna) nam skakały parę metrów przed nosem. o.O Kontrolując azymut pobłądziliśmy trochę po lesie i wylądowaliśmy (a jakże!) w piachu. :| Dalej nie było się co pchać, zapadła decyzja, żeby dostac się do plaży. Tylko jak to zrobić przez wysokie wydmy? Znależliśmy jakieś obniżone miejsce i uważając, żeby nic nie niszczyć przedostaliśmy się do morza. Głupie uczucie, ale wtedy cieszyłem się, że jestem już na plaży. :) Na horyzoncie ani żywej duszy, raz tylko 3 gości na motorach przefrunęło wprost po plaży i znikneło w oddali. Zmęczeni zrobiliśmy sobie mały piknik. Marcinowi udało się nawet uwalić równiutki kawałek szyjki butelki (został pod kapslem), o czym na swoje nieszczęście dowiedział się dopiero, gdy napił się własnej krwi z rozciętej wargi.

Po pikniku nie było nic oprócz piasku i wody. I tak z 10km... Czasami na kilkaset metrów udało się na rower wsiąść, ale i tak większość czasu maszerowaliśmy. Przynajmniej nie padało, ale marna to pociecha. Wkrótce dogonił nas jakiś facet, który wkopał się prawie tak samo jak my, z tym, że jemu udało się jeszcze zmielić zapadki w wolnobiegu wypożyczonego roweru. Wyglądało to troche komicznie, gdy plażą maszeruje rosły gość, na twarzy ma mękę i wlecze starego górala, który na ramie ma wielki napis
WĘDROWIEC
:D No i to jest jeden z tych momentów, kiedy człowiek nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać.

Jest zejście z plaży. Piach się kończy, zaczyna się rzeźnia małych krwiopijców (czyt: komarów). Po betonowych płytach docieramy do Łeby. U mmnie był już klasyczny tryb "wszystko jedno". Głodny, zły, zmęczony. Pojawiła się jakaś mizerna knajpka z dopiskiem Wolne Pokoje. Nie omieszkałem zapytać: 50zł. Podziękowałem. Chwilę po mnie Marcin poszedł ogarnąć kwestię jadłospisu i wrócił z informacją, że nocleg w śpiworach jest za 25zł. Jak? A no tak, że przypadkiem i niespodziewanie zwolnił się jakiś pokój i i tak stoi pusty. Bierzemy. Spłuczka w kiblu cieknie, czy prysznic był już przytkany, czy to my go zatkaliśmy piaskiem do końca nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ogólnie czysto, na głowę się nie leje.

Wieczorem smażona rybka, zakupy i spać. A i jeszcze nas zlało.

Słowiński Park Narodowy na początku wyglądał niepozornie © Raven

W pewnym momencie zrobiło się trochę mrocznie © Raven

Przeprawa przez bagna. Tam cały czas leciał szlak turystyczny. Baa.. Szlak rowerowy. © Raven

Znowu rąbnął. Winę zgonił na piasek na betonie. © Raven

Latarnia Czołpino - już tylko kilkadziesiąt metrów! W pionie. © Raven


Na horyzoncie widać mordercę © Raven

Dalej na Flinstone'a © Raven

Radość mnie rozpierała. No powiedzmy. © Raven

Tablica informacyjna na wstępie do piekła, do którego zapewne trafiają niegrzeczni rowerzyści. Zwłaszcza szosowcy. © Raven


A na horyzoncie był piasek. Za nim też. © Raven


Skąd to się wzięło w sercu Słowińskiego Parku Narodowego - nie mam pojęcia © Raven

Szukamy wyjścia © Raven

Zdolniacha. Szkoda, że zorientował się PO tym, jak się napił. © Raven

Posiłek na spustoszałej plaży © Raven

Z jazdy, to by było na tyle © Raven

Tak może wyglądać plaża, kiedy nie depczą jej tysiące stóp © Raven

Towarzysz niedoli (polecam zoom na napis na ramie roweru) © Raven

Co by nie było monotonnie, tym razem na horyzoncie jest piach z kamieniami © Raven

Nareszcie jest wyjście! © Raven

Dzik. Jak gdyby nigdy nic pojawił się znikąd, niewzruszony ludźmi przeszedł przez drogę i zniknął w lesie. Cóż, jest u siebie. © Raven

Zaliczone latarnie:Czołpino
Łącznie: 9/15




Przejechane: 76.82 km
w tym teren ~55.00 km

Czas: 04:50 h
Średnia: 15.89 km/h
Maksymalna: 56.97 km/h

SLM - etap 4: Bobolin - Rowy (the best of polskie wybrzeże)

Czwartek, 9 sierpnia 2012 | Komentarze #1

Pierwszym celem była lartarnia morska w Darłowie. Tam kupiłem nawet jedną fajną pocztówkę celem jej późniejszego wysłania.

Dalej kolejna mierzeja do pokonania, tym razem wzdłuż Jeziora Kopań. Trochę się baliśmy kolejnej piaskowej batalii, ale niepotrzebnie, gdyż przez całą długość wiodła fajna leśna droga. Na tej drodze spotykamy sympatyczną sakwiarską rodzinkę rodem zza Odry. Ojciec, matka + dwójka kilku-kilkunastoletnich dzieci. WSZYSCY mieli rowery obładowane sakwami i wszyscy dzielnie lecieli do przodu. Chyba nawet w celu podobnym do naszego. Nawet dublowali nas ze 3 razy. Nie pytać jak i dlaczego.

Jarosławiec. Kolejna latarnia, kolejne schody. Tutaj przynajmniej widok fajny, więc opłacało się wdrapywać. Potem udaliśmy się na lody i na pocztę, co by wysłać pocztówki w świat (no bo jak to być nad morzem i nie posłać kartki do domu, nie?).

Po Jarosławcu czas na Ustkę - niestety 12km drogą krajową, innej opcji nie było. Idziemy jak burza, trzecia latarnia tego dnia. Latarnia mizerna, ale Ustka jako miasto bardzo fajne i chętnie bym tam wrócił. A i mają tam zajefajnie zaopatrzony sklep z piwami regionalnymi. Zrobię reklamę, ale co tam: pan Adam Komar zaprasza do sklepu "Bzyk". :P Ja kupiłem 2 piwa, Marcin 4 (zobaczył jakieś niby mega rzadkie i stwierdził, że dla nich przeżyje i może je dźwigać). Po machnięciu Twierdzowego Ciemnego (póki co, wśród piw korzennych moje numero uno! Mniam!) ruszyliśmy dalej do Rowów, gdzie miał być nocleg.

Odcinek Ustka - Rowy zgodnie okrzyknęliśmy najpiękniejszym na polskim wybrzerzu!
Tam trzeba wrócić i trzeba to zrobić z rowerem! Miejscami wzniesienia takie, że raz o mało nie zrobiłem OTB. Do tego las, a w nim ogrom ścieżek, malowniczo przedzierająca się do morza rzeka, piękny klif z widokiem na morze. Aż mnie nosi na samo wspomnienie.

Docierając do Rowów sprawnie znaleźliśmy fajne (tj. tanie, niezbyt zatłoczone i dobrze wyposażone) pole namiotowe. Właściwiel użyczył nam nawet swój stary namior, żeby rowery nie stały pod gołym niebem.

Wieczorem standard: zakupy, jedzenie, piwo, etc..

Port + latarnia Darłowo © Raven

Przez pryzmat latarni © Raven



Sakwiarska niemiecka rodzinka © Raven

Bardziej przypomina kolumny nagłośnieniowe, niż lampę (Jarosławiec) © Raven

Panel sterowania światłem (przynajmniej tak mi się wydaje) © Raven

Kotwica pod latarnią - widok z góry © Raven

Schody w latarni Jarosławiec © Raven

Cinek Latarnik - misja Kleopatra © Raven

Wiza z latarni Jarosławiec © Raven


No i znowu lądujemy w polu. Dosłownie. © Raven



Kolejny paintballowy raj, czyli opuszczony, niedokończony budynek ośrodka wczasowego (Ustka) © Raven

A teraz zdjęcia, dla których warto było się pomęczyć:





Rąbnął. Tak po prostu. © Raven


-Mistrzu... -Cicho! Wizualizuję piwo! © Raven



Tak, znowu coś zalałem piciem. Tym razem powódź w świeżo rozbitym namiocie. :] © Raven

Zaliczone latarnie:Darłowo, Jarosławiec, Ustka
Łącznie: 8/15




Przejechane: 69.94 km
w tym teren ~60.00 km

Czas: 04:44 h
Średnia: 14.78 km/h
Maksymalna: 39.70 km/h

SLM - etap 3: Kołobrzeg - Bobolin

Środa, 8 sierpnia 2012 | Komentarze #0

Dzień rozpoczęty z kursem na kołobrzeską latarnię morską. Niskie toto, widok też do luftu. Nic ciekawego, ale zaliczona jest.

Pojechaliśmy wesoło w stronę latatni Gąski, w towarzystwie równie wesoło powiewających na wietrze gaci i skarpetek przytroczonych na sznurkach do plecaków (nie zdążyły wyschnąć). Z Kołobrzegu wyjechaliśmy kapitalnie poprowadzoną wzdłuż morza drogą dla rowerów. Już nawet kij, że ludzi było na niej jak mrówek, wynagradzały to widoki.

W Gąskach zastaliśmy kolejkę, która zawstydzała tą z Niechorza. Normalnie latarniana wędrówka ludów. Rady nie było, trza było stać. Nerwowo patrzyliśmy tylko na zegarki, czy zdążymy przed przerwą w funkcjonowaniu latarnii, która jak się potem okazało i tak nie doszła do skutku.

Po wszystkim lody i inne frykasy. A i Marcin koniecznie (mimo mych ostrzeżeń) chciał ze mną zagrać w cymbergaja, czyli historia o tym, jak łatwo wygrać piwo. :) Oczywiście wygrałem je ja.

Po przedarciu się elegancką drogą przez mierzeję pomiędzy Jeziorem Jamno, a Bałtykiem docieramy do Łazów. Tam wyhamował nas wielki baner z hasłem "Prawdziwe ciemne irlandzkie piwo z beczki". Owe irlandzkie piwo okazało się polskim Noteckim, ale niech już będzie. Dobre było.

Rozgrzani na słoneczku leniwie ruszyliśmy dalej. Jeszcze tylko przeprawa pomiędzy morzem, a Jeziorem Bukowo i prawie koniec. W teorii. A w praktyce okazało zę, że na tej mierzei drogi już nie było. Po minięciu poligonu to właściwie nic nie było. Tylko woda i piasek. Jakby tego było mało, to w tym momencie zaczęła psuć się pogoda. Nadszedł taki mały koniec świata. Niebo zrobiło się ciemne, zerwał się porywisty wiatr (na szczęście w sprzyjającym kierunku), coraz mocniej padał deszcz. Zupełnie jakby sam Posejdon krzyczał "Wypier****ć! To moje terytorium". Nie oglądaliśmy się na siebie (bo i nawet się nie dalo, tak wiało piachem i wodą w oczy), tylko brnąc po kostki w wodno-błotnej słonej brei maszerowaliśmy przed siebie. I tak ze 3,5km. Normalnie najdłuższy spacer po plaży w moim życiu (a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało, ale o tym będzie później.....). Jak już prawie doszliśmy do końca, to oczywiście pogoda się wyklarowała. Nagrodą była gigantyczna tęcza, a zaraz potem druga koło niej.

Docieramy do Dąbek. W planach był namior, ale fakt, że byliśmy totalnie przemoczeni (a najbardziej buty) wspomniany plan skutecznie zniweczył. Problem w tym, że w tej dziurze nie było gdzie spać. Znowu sesja telefoniczna wykraczająca swym zasięgiem aż do Darłówka i lipa. Może nawet i coś by się znalazło, ale jak się okazało ludzka pazerność nie zna granic. Już nawet półżartem/półserio wzpomniałem o plebanii. Marcin pomysł podchwycił i był gotowy działać. Mnie już było wszystko jedno, więc czemu nie. Traf chciał, że ksiądz akurat odprawiał mszę, więc nic z tego nie wyszło. Postanowiliśmy pojechać do Darłówka - tu i tak nie było czego szukać. Po drodze jeszcze jeszcze zahaczyliśmy o kilka miejsc, które opuściliśmy ze śmiechem (sam nie wiem, czy był to śmiech rozpaczy, czy politowania). Ludzie za pokój bez niczego i do tego z wielką łaską (sic!) chcą +100PLN. Co za głupi naród.

Bobolin. Tam jeden człowiek okazuje się człowiekiem (mało tego, również lubi rowery), ale z przykrością nam odmawia argumentując to zwyczajnym brakiem miejsc. Poleca za to sąsiada, który ponoć ma całe poddasze niewykończone i może po kosztach jakiś pokój znajdzie. Udaliśmy się pod wskazany adres, a tam chałupa taka, że hoho. No ale co szkodzi zapytać, nie? Po krótkich targach dostajemy półsurowy pokój na poddaszu + pałacową łazienkę za 30zł od głowy. O kuchni nie wspominam, bo i tak nie korzystaliśmy. Przy okazji wypakowywania stawiam plecak na ustniku od bukłaka. Szybko się zorientowałem, więc dużo nie poleciało.

Po prysznicu głodni i zmęczeni udaliśmy się do pobliskiego sklepu i jadłodajni. Udało się dostać naleśniki.

Śniadanie tym razem na chodniku pod sklepem © Raven

Widok z latarni morskiej w Kołobrzegu © Raven






Latarnia Gąski © Raven


Widok z latarnii Gąski: poligon paintballowy © Raven

Wiza z latarnii Gąski © Raven

Wizualizacja tego, jak wygrałem piwo © Raven

No to tyle w kwestii cywilizacji © Raven

Końca nie widać © Raven

Piach w butach to pikuś. Nie ma to jak słony i mokry piach w butach. © Raven

Tęcza w ramach wynagrodzenia trudów, to jednak trochę mało © Raven

Dobra mina do złej gry. Ale przestało padać. © Raven

Widok tego, co mieliśmy tuż za plecami. I od razu jakoś szybciej się szło. © Raven

Kolejna próba, może tym razem da się wyjść? Nie dało się. © Raven

Zaliczone latarnie:Kołobrzeg, Gąski
Łącznie: 5/15




Przejechane: 82.14 km
w tym teren ~60.00 km

Czas: 05:19 h
Średnia: 15.45 km/h
Maksymalna: 51.04 km/h

SLM - etap 2: Dziwnów - Kołobrzeg

Wtorek, 7 sierpnia 2012 | Komentarze #0

W nocy padało, a co za tym idzie nasze pranie, które wisiało na sznurku nieopodal namiotu szlag trafił. Namiot też trochę podmoczyło. A jak namiot, to i resztę ciuchów. I śpiwory z nami w środku. Dodatkowo pogoda rano pozytywnie nie nastrajała, toteż morale ciut spadły. Cóż zrobić, trzeba działać. Po opanowaniu sytuacji powodziowej i zwinięciu namiotu słońce jednak zaczęło działać. No to w drogę.

Pod latarnią w Niechorzu przywitala nas kilkunastometrowa kolejka ludzi. Co zrobić, trzeba czekać. Gadu gadu i jakoś sprawnie poszło. stempelek, schody, kilka zdjęć, schody i jadziem dalej.

Z tym jechaniem to różnie bywało, bo Marcin zaczął pokazywać swoją naturę chodnikowego jeźdźca i gdzie tylko się dało (a czaami raczej nie dało), zamiast jak człowiek jechać ulicą, ten z uporem maniaka pchał się chodnikiem między ludzi, do tego dzwoniąc na nich tu i ówdzie. :| Bo on "nie będzie jechał niepotrzebnie ulicą, bo nie ma zaufania do kierowców" i kropka. Moje tłumaczenia, że jest potencjalnie bardziej niebezpieczny na chodniku (który jest do chodzenia, a nie do jeżdżenia), niż te samochody na niewiele się zdały i po prostu musiałem to przeżyć. Cóż, jak lubi utrudniać sobie życie, to trudno.

Jakiś dłuższy kawałek przed Kołobrzegiem zaczyna padać deszcz. Na szczęście pod kołami mamy świetnie oznaczoną obszerną drogę dla rowerów, więc idzie sprawnie. W Kołobrzegu docieramy do obczajonego wcześniej schroniska, które okazuje się nie istnieć. "Strażacy zlikwidowali, bo nie spełniało jakichśtam norm pożarowych". %$#@!~&^%$! Tuż obok jest internat, w którym także próbowaliśmy szczęścia, ale odesłali nas z kwitkiem, bo podobno wszystko zajęte. Kolejny kemping nie bardzo, bo w butach mokro, a i prąd by się przydał. Cóż począć: ja googluję, Marcin dzwoni. Jak powszechnie wiadomo, właściciele kwater niezbyt przychylnie patrzą na "jednonocnych", więc za kartę przetargową objęliśmy śpiwory. Zaliczyliśmy z 10 miejsc i lipa. "Masz, dalej dzwoń ty!" - usłyszałem. Spoko. Pierwszy lepszy kolejny kontakt, zadzwoniłem, przedstawiłem sytuację i.. umówiłem się, że zaraz podjedziemuy. Się ma to gadane. :P
Kobita miała akurat wolny pokój na jedną noc. Do dyspozycji telewizor, 2 łóżka (pościel mieliśmy własną), czajnik, mirofalówka, lodówka. Cena: 25zł. Da się? Da się!

Tego dnia przywiało nas na plażę. Świr ku gęsiej skórce innych spacerowiczów (w tym mojej) poszedł się kąpać. Przy okazji rozciął sobie 2 palce, bo wdepnął w coś w wodzie.

Późnym wieczorem postanowiliśmy ruszyć rowerami do centrum miasta. Zjeść coś, na śniadanie coś kupić. Godzina późna, ale Kołobrzeg, to duże miasto, prawda? A no g*wno prawda. Przed 23, a tu praktycznie wszystko pozamykane. Marcin ubzdurał sobie, że ma ochotę na naleśniki, więc pojechaliśmy na promenadę. Serce miasta, chciałoby się rzec.

-Dzień dobry, są naleśniki?
-Już nie ma.
-A co można u was jeszcze zjeść?
-Nic.

Ja bym ich rozniósł, mego kompana zwyczajnie zatkało. Ostatecznie skończyliśmy z "frytokebabem". Tamten do końca dnia chodził naburmuszony...

Śniadanie pod namiotem © Raven

Ruiny na klifie w Trzęsaczu © Raven

Latarnia morska Niechorze - swoje trzeba odstać © Raven


Kolejka do wejścia się ciągnie, ale my już na szczęście na górze © Raven

Latarnia Niechorze zastemplowana © Raven

Pier***e, nie jadę. © Raven

Falochron w Mrzeżynie © Raven

Rowerowa wylotówka na Kołobrzeg © Raven

Rowerzysta w 100% naturalny © Raven

Kierunek: nocleg © Raven

Zimno, wieje, a Świr poszedł się kąpać... © Raven

...no i go pokarało... © Raven

...a tabliczkę dostrzegł dopiero po fakcie :D © Raven

Zachód słońca w Kołobrzegu © Raven

Zaliczone latarnie:Niechorze
Łącznie: 3/15




Przejechane: 87.21 km
w tym teren ~70.00 km

Czas: 06:12 h
Średnia: 14.07 km/h
Maksymalna: 39.32 km/h

SLM - etap 1: Wolin - Świnoujście - Dziwnów

Poniedziałek, 6 sierpnia 2012 | Komentarze #1

Rano obudziliśmy się z przerażeniem, gdyż na dworze szalała burza. Lało, grzmiało, wiało. Pełen serwis. Dookoła szkoły jedno wielke bajoro. Spakowaliśmy się, ubraliśmy i.. stanęliśmy w drzwiach czekając na rozwój wydarzeń. Gdy pogoda trochę się uspokoiła ostrożnie ruszyliśmy przed siebie.

Woliński Park Narodowy, pomijając, że był praktycznie zatopiony i zmieszany z błotem, że tak to ujmę, "dupy nie urywał" wbrew temu, co wcześniej słyszałem. Ot taki sobie, nic ciekawego. Dojechaliśmy do Turkusowego Jeziora i dalej do Świnoujścia. Tutaj pojawiły się fragmenty znanego szlaku R10, który doprowadził nas wprost pod pierwszą na trasie latarnię. Ku naszemu zdziwieniu (i radości zarazem) udało się tam nabyć Paszport do zbierania pieczątek zwanych wizami pobytu.

Weszliśmy, zeszliśmy, i ruszyliśmy szlakiem dalej. Ten prowadził na plażę. Po krótkim zawahaniu postanowiliśmy spróbowawać. Była to dobra decyzja. Ogólna wilgoć i niewielki wiatr (= niewielkie fale) sprawiły, że całkiem sprawnie dojechaliśmy samiuśkim brzegiem morza aż do Międzyzdrojów, czyli chyba najbardziej burżujskiej miejscowości na polskim wybrzeżu Bałtyku. Pogoda elegancko się wyklarowała. Dalej szlakami, lasami, szutrami zmierzaliśmy do nieudostępnionej do zwiedzania latarnii Kikut. W międzyczasie przejeżdżając koło jakiegoś jeziorka Marcin doszedł do wniosku, że "to jest ten moment" i zatrzymał się, po czym wskoczył najpierw w kąpielówki, a potem do jeziora. Świr.

Przy samym Kikucie okazało się, że gdybyśmy mieli klucz nastawny, to może jednak dało by się go zwiedzić. :D Niestety, multitoolem wiele nie zdziałaliśmy, więc ruszyliśmy dalej w stronę Dziwnowa, gdzie miał być koniec na dziś. Trochę mieliśmy stracha, jak to jest z tym ruchomym mostem, który nie wiadomo jak jest otwierany, ale okazało się, że bez problemu do Dziwnowa wjechaliśmy. Dojechawszy na pierwszy lepszy camping rozbiliśmy obóz i poszliśmy "na miasto" oprowadzeni przez kumpla Marcina, który akurat był tam na wakacjach. Zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy pyszną rybkę (niech mi ktoś powie, że nad morzem nie da się zjeść świeżej ryby..), przelaliśmy trochę piwa i lulu.

Droga zalana, tak więc jedziemy wałem © Raven

Wszędzie woda - w strefie nadgranicznej również © Raven

Cinek wykazuje się znajomością języka niemieckiego © Raven

Turkusowe Jezioro na zdjęciach jest jakieś takie mało turkusowe :( © Raven

Jedziem na Kopenhagę © Raven

Gdzie dalej? - trudna decyzja © Raven

Widok na wejście do portu z latarni morskiej w Świnoujściu © Raven

Świnoujście - pierwsza latarnia zaliczona! Jeszcze tylko.. -naście.. © Raven

Po plaży jechało się gładko i przyjemnie (pierwszy i ostatni raz). © Raven



Poszedł się kąpać. Ot tak. Po prostu. Świr. © Raven

Skromna wieża Kikuta © Raven

Nieudana próba zwiedzania latarni nieudostępnionej do zwiedzania, czyli kombinerki nie dały rady :( © Raven

Ruchomy most na wjeździe do Dziwnowa © Raven

Zaliczone latarnie:Świnoujście, Kikut
Łącznie: 2/15
//Tracków GPS nie ma, bo niepewny tego, gdzie będziemy spać (i czy będzie tam gniazdko) byłem zmuszony oszczędzać prąd. Za to zdjęcia są z geotagami - w ostatnim wpisie będzie stosowny link, gdzie całą trasę będzie ładnie widać.




Przejechane: 9.03 km
w tym teren ~0.00 km

Czas: 00:45 h
Średnia: 12.04 km/h
Maksymalna: 25.51 km/h

SLM, czyli Szlakiem Latarń Morskich - dzień 0

Niedziela, 5 sierpnia 2012 | Komentarze #5

Wyjazd taki chodził mi po głowie od dłuższego czasu, tylko nie mogłem znaleźć drugiego chętnego. W końcu się udało. Motyw prosty: przejechać polskie wybrzeże jak najbliżej morza i zaliczyć wszystkie latarnie po drodze.
No i stało się.


Po perypetiach z pakowaniem (czyli jak się spakować na 2tyg. w plecak 30l, w tym narzędzia i jedzenie) rano byliśmy umówieni nieopodal dworca Łódź Żabieniec. W tym miejscu pewnie niektórzy popukają się w głowę czytając o plecaku i zadadzą pytanie "Dlaczego nie sakwy?", prawda? A no dlatego, że po analizie terenu, w który zamierzamy jechać przyjęliśmy założenie, że sakwy są be (jak się później okazało - słusznie). A poza tym miałem fulla (do którego sakw nie założę) i mocne plecy. ;)

W Łowiczu godzina czasu na przesiadkę, tak więc z braku laku wzięliśmy się za krótkie zwiedzanie. Trójkątne rynki i takie tam bzdety. Jadąc przez pchli targ przypomniało mi się, że nie wiąłem z domu głupiej łyżeczki (no bo czym zjeść chociażby jogurt?). Nigdy bym nie pomyślał, że pierwszym zakupem na tym wyjeździe będzie właśnie łyżeczka. :)

Wsiadamy w kolejny, docelowy już pociąg. Podróż rozpoczęła się od małego rowerowego cyrku, gdyż nie tylko my z bicyklami nad morze się wybieraliśmy. Była okazja, by wykazać się siłą i zdolnościami akrobatycznymi, ale, ku uciesze innych podróżnych, jakoś przenieśliśmy swoje rowery przez wąski korytarz pociągu. Ponad kilkoma innymi rowerami...
Z Łowicza do Wolina (Wolinu?) podróż odbyła się bez niespodzianek, jedynie pogoda sukcesywnie się psuła. Na miejsce docieramy w regularnym deszczu. Niewiele myśląc opakowaliśmy się odpowiednio i ruszyliśmy na poszukiwanie obczajonego wcześniej szkolnego schroniska. Z drobnymi problemami, ale trafiliśmy. Było koło godziny 16, a tam kartka, że czynne od 17. Miodzio. Przynajmniej na głowę się nie lało, bo był daszek nad schodami. I tak oto czekaliśmy sobie dobrą godzinkę w towarzystwie.. Wikingów! Skąd tam Wikingowie? A no mieli właśnie swój zlot i spali tam, gdzie my spać zamierzaliśmy.

Kierowniczka całego interesu pojawiła się punktualnie. Przyjęła nas bardzo "profesjonalnie", chłodno rzekłbym. Werdykt brzmiał "18zł od głowy", więc zostaliśmy. Łóżko jest (w damskiej szatni), prysznic jest (obok damskiej szatni), gniazdko również. Tyle, że w gniazdku nie było prądu, choć podobno być powinien. Po krótkim dochodzeniu z mojej strony i nielegalnym gmeraniu w skrzynce z bezpiecznikami prąd przywrócić się udało.

Przy wypakowywaniu Marcin miał ze mnie ubaw, bo z bukłaka pociekło mi na łóżko.

Przestało padać. Spacerek po Wolinie, kebab w ramach szybkiej obiadokolacji, zakupy w Biedronce, kilka rundek w ping-ponga (do dyspozycji mieliśmy pełen sprzęt) i lulu.
Od jutra ruszamy na bój!

Praktyczna pamiątka z Łowicza © Raven

Łowicz, a w tle trójkątny rynek starego miasta © Raven

Konduktor miał minę nietęgą, lecz większych uwag nie było © Raven

Druciane koszyki są bardziej uniwersalne pod względem wielkości trzymanej butelki © Raven

W oczekiwaniu na otwarcie schroniska - przynajmniej na głowę się nie lało © Raven

Nam tam pasowało, tylko kobiet akurat nie było :/ © Raven

Odnalazłem zaginiony prąd © Raven




Przejechane: 17.19 km
w tym teren ~0.50 km

Czas: 00:49 h
Średnia: 21.05 km/h
Maksymalna: 36.88 km/h

W poszukiwaniu nowego kasku

Piątek, 3 sierpnia 2012 | Komentarze #4

Objeździłem kilka sklepów i kupiłem.. nic. Albo kształt/kolor nie ten, albo ciężkie bydle, albo jak już coś się znalazło, to w cenie z kosmosu. A tak, to samo budżetowe badziewie. Lipa. Trudno, pojadę bez kasku. Na koniec świata nie jadę, nad morzem też jakieś sklepy rowerowe powinny być. Może na miejscu kupię coś sensownego.

Nowe, plastikowe bilety parkingowe w Manufakturze © Raven