Jeżdżę, więc jestem.


avatar Niniejszy blog rowerowy prowadzi Mateusz vel. Raven, który z pofabrycznej Łodzi pochodzi. Od początku 2009 roku (od kiedy prowadzi tutaj statystyki) przejechał 28483.21 kilometrów, w tym 4325.30 po wertepach. Jeździ ze średnią prędkością 19.69 km/h.
Inne informacje znajdziesz tutaj.
button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Znajomi na Bikestats

Mój Skype

Mój stan

Ujeżdżany sprzęt

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Raven.bikestats.pl

Archiwum


Przejechane: 83.38 km
w tym teren ~45.00 km

Czas: 04:57 h
Średnia: 16.84 km/h
Maksymalna: 53.45 km/h

Szlakiem Orlich Gniazd, czyli udupieni na Jurze 3/4

Niedziela, 24 kwietnia 2011 | Komentarze #2

Wstajemy i z przerażeniem wyglądamy za okno: PADA DESZCZ! "Ale ku**a jak?!" Miała być tak samo piękna pogoda, jak dotychczas.

Nie ma czasu na użalanie się. Deadline: Częstochowa, jakoś po 19 mamy ostatni pociąg. Jemy, ubieramy się i tu zgrzyt. Ja zapobiegawczo zabrałem ze sobą raincut'a - mój towarzysz taki wspaniałomyślny nie był. Ratuje go pani, która wynajmowała nam pokój podarowując mu workowo-śmieciową pelerynkę a'la ortalionowy ogóras. Lepiej się pod nią zaparzyć, niż doszczętnie przemoknąć.

Jeszcze poczęstunek kawą i domowym ciastem, a potem w drogę. Wprowadziłiśmy w życie patent na mokre buty wyczytany przeze mnie kiedyś w BikeBoardzie: woreczki śniadaniowe na stopy i do buta. Okazało się to świetną decyzją.

Trochę pokropiło, przestało, rozebraliśmy się. Po mokrym piasku jechało się fajnie. Trafił się zestaw "strumyk + skały", więc zrobiliśmy trochę głupkowatych zdjęć i wtedy deszcz powrócił. Padało coraz mocniej, w końcu dojechaliśmy do cywilizacji w tym momencie GRZMOT z nieba. No to ekstra.. Schowaliśmy się pod wiatą autobusową i przeczekaliśmy najgorsze. Przestało padać. Niestrudzeni, uwaleni błotem po uszy zaliczyliśmy kilka zamków. Zjeźdżając z jednego turyści nawet robili nam zdjęcia. :P

Jadąc asfaltem nieopodal Skałek Mirowskich słyszę głośne hasło "ŻARCIE!" i szorowanie hamulców. Zawracamy, otwarta knajpa i to bynajmniej nie tylko z gorącymi psami. Maciek funduje sobie żurek, ja placki po węgiersku i jedziemy dalej.

Wnet nadciąga wielka chmura. Wielka czarna chmura. A my jechaliśmy wprost pod nią, ale innej drogi nie było. Jakoś tak instynktownie człowiek szybciej pedałował. Kiedy zostało jeszcze z kilometr lasu dorywa nas oberwanie chmury. Na szczęście było z górki. Strugi wody ściekają z daszku kasku na okulary, nie widać prawie nic. Grunt, że widać było drzewa i zarys szlaku na wyświetlaczu na kierownicy. Parcie do przodu, w tym momencie już wszystko jedno przez co i jak, byle do przodu. Widać jakąś wiochę, dojeżdżamy do dużej wiaty (takiej z grillem i ławeczkami) i chowamy się przed deszczem. Mokro i zimno. Bardzo mokro i bardzo zimno. Wycieramy się ręcznikami i zakładamy o 1 koszulkę więcej na siebie, choć i tak guzik to daje, a leje cały czas. W tym momencie było już wiadomo, że nasz deadline szlag trafił, ale jechać trzeba. Wszystko nam jedno, czekamy, aż przestanie padać, choć nie było wiadomo, czy to w ogóle nastąpi. Maciek zaczyna coś majaczyć: "Dawaj, dawaj stary, jeszcze kawałek! Nieeee no.. Spierd****eś". Zdębiałem. Okazało się, że gadał do jakiegoś żuczka walczącego z rwącym nurtem wielkiej kałuży. Potem próbował jeszcze śpiewu i tańca (z tym drugim to może nie było takie głupie), ale efekty cieplne były marne. W końcu wymyślił, żeby zmienić skarpetki. Kij, że wczorajsze, ważne, że suche. I to był strzał w dziesiątkę. Opakowaliśmy sobie od nowa stopy foliówkami i od razu zrobiło się lepiej. W międzyczasie przestawało padać, pojawiło się słońce i wielka tęcza. Ruszamy. Ledwo przejechaliśmy kilometr i przypomniało mi się, że mam w plecaku rękawiczki lateksowe (przydają się, kiedy trzeba pogrzebać przy rowerze), więc pomyślałem, żeby je założyć pod przemoczone rowerowe. Tak też uczyniłem. Maciek patrzył z zazdrością, niestety miałem tylko 1 parę.

Nie patrząc na szlaki, mielimy z ultrawysoką kadencją jak najkrótszą drogą do wypatrzonej na mapie stacji benzynowej z nadzieją na hot-doga, albo cokolwiek ciepłego. Okazało się to popierdółką, a nie stacją paliw, więc pojechaliśmy dalej i tak trafiliśmy do Olsztyna. Zamek obejrzeliśmy z daleka, na moje zapytanie "Jak tam wejść?" Maciej zaprotestował zgrzytając przy tym zębami, więc szybkie foto i jedziemy dalej. Teraz już "z górki", do Częstochowy pozostało kilka kilometrów.

Docieramy. Jest Orlen. Hot-Dog, kawa, WC, dokładnie w takiej kolejności. Maciej gdzieś dzwoni, zrozumiałem tylko tyle, że chodzi o pociąg. Chowa telefon do kieszeni i znów dostaje napadu dzikiego śmiechu, tego samego, co ostatnio, więc nie wróżyło to nic dobrego. Wyszło na to, że najbliższy pociąg mamy o 1:40 (było wówczas około 20) i jedzie on do Łodzi 6 godzin, w tym 4h czekania na przesiadkę w Piotrkowie.

Pojawiła się myśl: jedziemy do Łodzi rowerami (120km). Szybka kalkulacja i wydało się to całkiem realne. Nie pada, jesteśmy rozgrzani, bez sensu jest czekanie do późnej nocy - do tego czasu sami dojedziemy. Lecz tu problem z ciśnieniem w oponach. Ja sobie napompowałem kompresorem na stacji, on niet. Pompka odmówiła posłuszeństwa, a kompresor z prestą nie chciał współpracować mimo stosownej przelotki. Kolejny telefon i postanowiliśmy udać się do brata Maćka (tutejszego) ogrzać się, coś zjeść i pomyśleć co dalej. Po drodze oczywiście runda na Jasną Górę, jako punkt kulminacyjny wycieczki oraz fota to potwierdzająca.

Ostatecznie najbardziej realnie wyglądało dla nas udanie się pociągiem do Piotrkowa i dalej już o własnych siłach do Łodzi, lecz nasz plan wziął w łeb, bo przypieli nam rowery, kazali się kąpać i iść spać. Kolejny pociąg: rano, 7:13.















Wszystkie zdjęcia z geotaggingiem:
W formie tradycyjnego albumu
W formie mapy z pinezkami




Komentarze
Raven
| 16:18 poniedziałek, 25 kwietnia 2011 | linkuj Próbowałem z guzikiem "pusta opona", również nie chciało działać. Zwykły schrader normalnie. Whatever. Możliwe też, że kompresor walnięty był.
Fakt, święta udane w 100%. :D
loraknagard
| 16:14 poniedziałek, 25 kwietnia 2011 | linkuj Może na kompresorze nie wcisnąłeś "pusta opona"? Bez tego nie napompujesz.
Fajną wycieczkę sobie zrobiliście. Musiało być ciekawie jak nic nie zgadzało się z planem. Gratuluję świąt :D
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!